Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.

Sztuka czy rzemiosło? – Film i muzyka filmowa w kontekście obrazu J. K. Harrisona ”Jan Paweł II”

Tomek Goska | 21-04-2022 r.

Film uważany jest powszechnie za jeden z najmłodszych elementów sztuki. Powstały w okresie modernistycznych haseł “sztuki dla sztuki” przez lata ewoluował stając się dla twórców pewnego rodzaju artystyczną giełdą, maszynką do robienia pieniędzy, tudzież showbiznesem. I tak z modernistycznego podłoża gatunek filmowy uciekł na utylitarystyczne podwórko skupiając się na formie, a nade wszystko na zapełnieniu portfeli producentów. Zapewne niejeden czytelnik zastanawia się po co ten wykład?

Granica pomiędzy kiczem, a artyzmem jest tak cienka, że miejscami bardzo ciężko ją wychwycić, szczególnie gdy w grę wchodzą emocje poruszonych pewną problematyką widzów. 27 letni pontyfikat i wieńcząca go śmierć Papieża Jana Pawła II, która w kwietniu 2005 roku wstrząsnęła fundamentami świata rozgrzewając serca milionów ludzi niemalże do czerwoności. Nie dziwne, że wszelkie środowiska wydawnicze, w tym też filmowe postanowiły utrzymać to ciepło jak najdłużej dorzucając przysłowiowego węgla do pieca. Idea choć zacna skrywa pod sobą pewną niedostrzegalną na pierwszy rzut oka płaszczyznę. Przypadkowy sukces dosyć dobrego w moim mniemaniu przedsięwzięcia telewizyjnego, Karol – Człowiek Który Został Papieżem, poruszył wyobraźnią ludzi z branży do tego stopnia, że w ciągu zaledwie paru tygodni od pogrzebu kilka wytwórni zdeklarowało się przedstawić widzom biograficzne obrazy o życiu Papieża Polaka. Jednym z nich jest Jan Paweł II w reżyserii John Kent Harrisona.

Nie przypominam sobie, by jakakolwiek produkcja bazowana na fali emocji związanych z pewnym wydarzeniem była czymś wyjątkowym, ponadczasowym, wciskając się do pod pewnym względem do kanonu kinematografii. Murem oddzielającym ów produkt od pełni sukcesu artystycznego jest zazwyczaj pośpiech realizatorów i ich podejście do sprawy, najczęściej spoglądających na twór pracy rąk własnych poprzez pryzmat wizji ogromnych ilości cyferek w finalnym zestawieniu box office. Sytuacja z Janem Pawłem II jest tego wzorowym przykładem, aczkolwiek nie jedynym w tym roku. Podobny schemat można zauważyć w najnowszej produkcji wdzierającej się z wielką pompą na ekrany naszych kin – Kod Da Vinci. Oba obrazy choć poprzedzone gigantyczną kampanią reklamową okazały się płytkim brodzikiem artystycznym zawiniętym w piękne błyszczące sreberko emocjonalności… de facto produktem odcinającym kupony z koniunktury panującej obecnie, czy to na rynku wydawniczym, czy też w sercach wiernych.

Niezwykle ważnym elementem w sztuce filmowej jest montaż, ponieważ poprzez odpowiednie zestawienie scen można uzyskać całkowicie inny efekt końcowy dzieła. Żywym tego dowodem jest Jan Paweł II Harrisona, który tak na dobrą sprawę nie jest produkcją stricte kinową lecz mini-serialem przemontowanym do trzech różnych wersji. Zróżnicowanie w montażu filmowym dla poszczególnych rynków o ile kiedyś było raczej zjawiskiem sporadycznym, obecnie staje się czymś na porządku dziennym. Wymusza je albo cenzura prewencyjna albo nastroje panujące w danym środowisku widzów. Jan Paweł II przemontowany na potrzeby telewizji amerykańskiej i włoskiej ukazywał historię Karola Wojtyły przez pryzmat politycznych wydarzeń epatując przy tym szczegółowymi zarysami, bardzo męczącymi na dłuższą metę. Wersja kinowa, wysterylizowana z wątków politycznych stała się emocjonalnym dwugodzinnym kolażem, mającym zadziałać na wyobraźnię polskich widzów. Powstały w wyniku tego patetyczny zestaw najdonioślejszych chwil z życia Jana Pawła II kreuje bardzo prostacką wizję skomplikowanej osobistości jaką był nasz Ojciec Święty.

Trzeba przyznać, że kampania reklamowa potrafi zdziałać cuda. Wystarczy tylko do etykietki przypiąć znane nazwisko gwarantujące sukces, a skutki będą wymierne. Gwarantem sukcesu Jana Pawła II miał być Jon Voight. Jeżeli miernikiem jej może być ilość widzów w kinach to trzeba przyznać, że ze swojego zadania Voight wywiązał sie należycie. Cóż jednak zdziała sam aktor, gdy fundamenty obrazu, tudzież nie do końca przemyślany scenariusz, równie mizerna reżyseria i wspomniany wyżej sztampowy montaż nad którym unosi się obłoczek amerykańskiego kiczu, skutecznie ciągną cały projekt na artystyczne niziny. A szkoda, że taki potencjał jaki tkwił w projekcie uszedł niczym powietrze z przedziurawionego balona. Niemniej jednak oprócz dobrych kreacji aktorskich należy pogratulować Janowi Pawłowi II jeszcze jednego – świetnej oprawy muzycznej. Zanim jednak do niej dojdziemy spróbujmy przybliżyć sobie nieco historię tegoż gatunku.

Słów kilka o muzyce filmowej

Wraz z pojawieniem się w kinie dźwięku coraz częściej zaczęto dostrzegać potrzebę uwydatniania scen za pomocą muzyki. Jako iż film bezpośrednio wywodził się z teatru tam właśnie szukano inspiracji. Prekursorzy gatunku: Erich Wolfgang Korngold, Siergiej Prokofiew oraz Max Steiner sięgali do dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych kompozycji scenicznych jak opery czy balety Czajkowskiego, Wagnera itp, opierając na zarysowanym w nich schemacie swoje pierwsze partytury filmowe. Podstawą gatunku jest więc muzyka klasyczna, a głównym wykonawcą orkiestra symfoniczna i chór. Z biegiem czasu podobnie zresztą jak film, muzyka ewoluowała wyrywając się ze ścisłych szponów form klasycznych, wychodząc naprzeciw współczesnemu widzowi, a także indywidualnemu słuchaczowi. Zaczęto zaszczepiać muzykę filmową na wiele różnych gruntów stylistycznych, począwszy od jazzu, poprzez muzykę popularną, a skończywszy na elektronicznej. Ostatnie kilkanaście lat stoi właśnie pod znakiem licznych zabiegów łączących klasyczne brzmienia z muzyką współczesną, czego wyrazem jest twórczość Hansa Zimmera i jego współpracowników z nieistniejącej już grupy Media Ventures. Dzisiejszych “soundtracków” nie można więc zaszufladkować w konkretnym przedziale brzmieniowym ponieważ mieni się wielobarwną tęczą stylistyczną, której to poszczególne kolory mogą popadać lub nie w gust poszczególnych słuchaczy. Ścieżka dźwiękowa wyrwała się ze ścisłych ram ilustracji stając się po części autonomicznym gatunkiem muzycznym.

Muzyka filmowa na tle obrazu “Jan Paweł II”

Powracając do Jana Pawła II warto spojrzeć na ten obraz przez pryzmat muzyki Marca Frisiny (nie zamierzam recenzować tu płyty, bo i na tą będzie miejsce i czas). Zarówno partytura jak i jej twórca są na pewien sposób wyjątkowe. Wyjątkowość twórcy polega na tym, że jako jedyny kompozytor w branży jest… duchownym, od lat piszącym do filmów o tematyce religijnej. Oprawa jaką stworzył do filmu Harrisona w subtelny sposób łączy piękno jakie niesie za sobą orkiestra i potęgę chóru, wszystko po to by jak najdosadniej podkreślać dramatyczne lub przełomowe chwile z życia Ojca Świętego. Słuchając tego nie sposób nie zauważyć wielu powiązań z innym, nieco bardziej znanym od naszego duchownego kompozytorem – Ennio Morricone. Porównanie to nie tyle obejmuje napisanych przez niego Karolów ale całą twórczość Włocha. Zestawiając Jana Pawła II ze stylistyką jaką na przestrzeni lat wypracował sobie ów wielki kompozytor można znaleźć wiele wspólnych mianowników. Nielichy wpływ na to miał fakt współpracy jaką ci panowie nawiązali niegdyś przy kreowaniu ścieżek dźwiękowych do trzech filmów o tematyce biblijnej: Józef, Abraham i Jakub. Frisina staje się więc wzorowym uczniem Morricone, następcą, adaptującym nie tylko jego styl muzyczny ale i techniki kompozycyjne. Stąd też w Janie Pawle II usłyszymy znajome nam powolne smyczki prowadzące melodię i wybijający się na pierwszy plan temat główny, budujący olbrzymią część partytury.

W tym momencie dochodzimy do bardzo drażliwej kwestii jaką jest oryginalność. Czy w dobie masowej muzyki filmowej oryginalność jest tak ważna? Wielu recenzentów i krytyków wysuwa śmiałe tezy że nie. Po części można się z nimi zgodzić o ile problem o którym mówimy dotyczy tylko sfery stylistycznej, wszak jak w innych dziedzinach sztuki tak i w muzyce wzajemne przenikanie się pewnych trendów i wypracowanych metod twórczych jest sprawą normalną. Przykładem niech będzie tu wspomniany wyżej genesis gatunku. Co innego natomiast gdy w grę wchodzi plagiatowanie, które synonimem sztuki na pewno nie jest. W czasach gdy kompozytorowi daje się na zrealizowanie swojego zadania raptem 2-3 miesiące rzucając mu trudną kłodę pod nogi jaką jest “temp-track” (dotyczy głównie Stanów Zjednoczonych), kreatywność staje pod wielkim znakiem zapytania. Nie trudno przy tym popaść w rutynę, zaprogramować się w ten sposób by niczym na autopilocie płodzić kolejne i kolejne partytury używając praktycznie raptem kilku stałych schematów. Przykład Hornera jest sztandarem tego problemu, aczkolwiek dotyczy on także zdawać by się mogło takie znakomitości jak Morricone. Szybkie tempo pracy zabija kreatywność, czego Włoch jest żywym przykładem. Czy właśnie to dziedziczy po nim Frisina? Po części tak.

Skłamałbym nazywając partyturę do Jana Pawła II dziełem artystycznym. Choć miejscami aspiruje do tego miana (w ciekawych kombinacjach chóralnych i solowych) jest raczej przykładem rzemiosła gatunkowego. Rzemiosła, pomimo wielu wspólnych cech z muzyką Morricone, nieco bardziej atrakcyjnego niż to jakim był Karol 1 i 2. Frisina opowiadając film za pomocą dźwięku, stawia na płynną melodykę, stąd element liryczny bierze w niej górę nad pospolitym, filmowym tapeciarstwem na jakie nierzadko pozwala sobie Morricone. Oczywiście nie do każdego słuchacza trafi to poza obrazem. To chyba jeden z kilku mankamentów muzyki filmowej, że pomimo tak częstych zabiegów uatrakcyjniania kompozycji współczesnymi rozwiązaniami brzmieniowymi, widmo ilustracyjności ciągle zalega na niej. Nie będę mydlił oczu. Muzyka filmowa to trudny w zrozumieniu gatunek. Obcowanie z nim dla pierwszego lepszego słuchacza niekiedy wiązać się musi z pewną dozą samozaparcia, wniknięcia wgłąb umysłu artysty i spróbowania zrozumienia jego intencji. Poza tym muzyka filmowa jak by autonomiczna nie była dalej ma spełniać podstawowy warunek – przynależeć do filmu.

Więc co z tą sztuką?

Tym oto sposobem powracamy do pierwotnego pytania. Czy film, a wchodząca w jego obręb muzyka filmowa jest sztuką czy zwykłym rzemiosłem? Ja optowałbym za tym pierwszym. Jeżeli bowiem definicją sztuki jest oddziaływanie na człowieka, jego wyobraźnię oraz konfrontowanie zjawiska ze sposobem percepcji danej jednostki, to kino bezsprzecznie podpisuje się pod tym. Problem pojawia się, gdy do dzieła wdziera się chęć spotęgowania wrażeń estetycznych lub najzwyczajniejszy w świecie pęd za pieniądzem, który w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat niczym próchnica wyżera kino od środka, a ostatnimi czasy także muzykę filmową.

Najnowsze artykuły

Komentarze