Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer

Angels & Demons (Anioły i Demony)

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 17-05-2009 r.

Robert Langdon powraca. Tym razem nie szuka już Świętego Grala, lecz walcząc z sekretnym zakonem Iluminatów stara się ocalić Watykan przed wielką katastrofą… Powstały jako kontynuacja „Kodu Leonarda da Vinci” nowy film Rona Howarda choć nieco lepszy od poprzednika, znów niezamierzenie śmieszy. Nie jest to jednak wina samego reżysera, ale bardzo naiwnie napisanej powieści Dana Browna, która choć sprawna rzemieślniczo, denerwuje płytką fabułą (czemuż to Landgdon szuka podstawowych informacji o Berninim w Archiwum Watykańskim, skoro nawet podręczniki dla dzieci dałyby mu rozwiązanie zagadki – casus Ekstazy św. Teresy) i logicznymi lapsusami.

Być może troszkę przesadzam, ale nic bardziej nie irytuje mnie w filmie przygodowym, jak naiwność i brak dystansu. Dobrze, że tutaj zminimalizowano chociaż cały aspekt obyczajowy i pseudorewelacje, które każdy średnio inteligentny troglodyta może sobie wygooglać w Internecie. Zamiast tego podkręcono wyraźnie tempo akcji, eksponując przede wszystkim pełne adrenaliny pościgi (głównie z czasem) i wątek kryminalny. Końcem końców otrzymaliśmy popkornowe kino akcji, płytkie jak kałuża, ale dostarczające jakiejś tam rozrywki.

Muzykę podobnie jak w wypadku „Kodu Leonarda da Vinci” skomponował Hans Zimmer. Twórca, który ostatecznie chyba zajął miejsce dotychczasowego ulubieńca Rona Howarda, jakim był James Horner. Nowy film wymagał też nieco innej oprawy muzycznej. Zimmer jak zwykle miał swój pomysł na partyturę. Chciał przede wszystkim muzycznie pokazać nieustające napięcie pomiędzy nauką, a religią, między technologią, a spirytualizmem. Esencję tego otrzymujemy w chyba najlepszym utworze, jakim jest Science and Religion, gdzie klasyka łączy się z nowoczesnością (pulsujące instrumenty elektroniczne), a spirytualizm z technologią.

Komponując na potrzeby sequelu Niemiec wykorzystał także wszystkie ważniejsze motywy znane z „Kodu…” Pojawia się tu zatem i The Citrine Cross, i L’esprit Des Gabriel, i przede wszystkim Chevaliers De Sangreal, który to staje się też głównym tematem „Aniołów i Demonów”. Oczywiście motyw przeszedł poważny lifting instrumentacyjny, co chyba wyszło mu na dobre. Niemiec zaaranżował całość na kościelne organy i skrzypce (God Particle, 503), których partię wykonuje wybitny instrumentalista Joshua Bell.

Poza kwestią łączenia spirytualizmu z nauką, dostrzegamy również rzecz, którą wymusił zupełnie inny kształt filmu, nastawionego przede wszystkim na nieustanne podnoszenie widzowi adrenaliny. To właśnie action score jest niejako głównym bohaterem zimmerowskiej ilustracji. Na płycie wciśnięto go przede wszystkim w jedną ścieżkę zatytułowaną 160 BPM (tytuł odnosi się do tempa). Przyznam się, że spodobał mi się ten utwór. Głównie ze względu na to, że czuć tu prawdziwą akcję, a elektronika brzmi jak za starych dobrych czasów i nie jest jedynie ambientowym widmem snującym się w tle. W filmie nie robi on już takiego wrażenia jak na albumie (nie słychać tych wszystkich smaczków, a do tego jest niestety troszkę poszatkowany), niemniej jednak sprawnie spełnia swoją rolę.

Niestety „Anioły i Demony” mimo teoretycznego pomysłu na muzyczną ilustrację, mimo wspaniałych zabiegów marketingowych (kolejny raz Zimmer wygaduje głupoty na czerwonym dywanie) są płytą słabą. A sprawia to kilka rzeczy. Przede wszystkim jest to żenująca wręcz kwestia oryginalności. Hans partyturę napisał „na autopilocie” (i to autopilocie, który chyba sobie pożyczył od Hornera). Nie ma tu bowiem nic oryginalnego, nic nowego. Te chwalone przeze mnie 160 BPM to dosłowna kopia muzyki jaką w latach 80 Hans stworzył dla serialu „First Born” (no dobra dodał klimat rodem z Avrice i tempo inne…) Do tego mamy selfplagiaty z ostatnich dokonań (wzorce pochodzą m.in. z „Frosta/Nixona”, obu części „Batmana”, „Hannibala” i oczywiście „Kodu…” – co akurat można usprawiedliwiać). Jak zawsze w przypadku Zimmera możemy też odnaleźć silne inspiracje (albo raczej silne kopie) z klasyki. Jest więc kolejny raz Henryk Mikołaj Górecki (III symfonia w Immolation), opera „Lohengrin” Wagnera w Science and Religion i oczywiście Mahler (Immolation, Science and Religion). Ale czarę goryczy przelewa bezczelna kopia z dokonań A.R. Rahmana (God Particle powstało na bazie Riots jakie Hindus skomponował na potrzeby „Slumdog Milionaire”). To już jakaś paranoja, żeby Zimmer klonował Bollywod…

Drugą kwestią jaka mnie zirytowała w tej muzyce, to zupełne nie wykorzystane możliwości Joshua Bella. Co z tego, że jest on odpowiedzialny za partie solowe, skoro w zasadzie nie miał ich niemal w ogóle do grania. Można powiedzieć, że Bell został ściągnięty do pracy przy partyturze jedynie ze względów czysto marketingowych, bowiem wiadomo nie od dziś, że Zimmer nie potrafi pisać muzyki dla solistów klasycznych. Gitara i syntezator mogą być. Ale skrzypce wymagają już wyczucia i chyba pewnej akademickiej wiedzy, której Hansowi po prostu brakuje.

Kolejnym mankamentem partytury jest coś, co można określić jako niechlujność kompozycyjną. Nie wiem czy wynikało to z braku czasu, czy z lenistwa, niemniej jednak bardzo odbiło się to na niedporacowaniu pewnych pomysłów. Świetnie widać to w utworze, który mógłby być błyskotliwą kodą dla całego albumu. Mowa oczywiście o 503, nie tylko nie wykorzystującego potencjału Bella, ale i bazy tematycznejChevaliers De Sangreal . Ot ledwie się zacznie, a już się kończy.

Ostatnią wadą tej płyty jest fakt, iż jest ona bardzo nierówna. Po ciekawym początku nie jest już tak dobrze, jednak bardzo dobra końcówka rozpoczynająca się od Science and Religion (fragmencie który chyba najciekawiej wypada wraz z obrazem), ratuje słuchalność tej płyty.

Jak po przedstawieniu tych wszystkich kwestii spojrzeć obiektywnie na nowe dokonanie Zimmera? Cieszyć może fakt, że partytura (chociaż wciąż patetyczna i czasami zbyt agresywnie się wybijająca) lepiej oddziałuje w filmie i daje dużo satysfakcji jako takie miłe „słuchadełko” (pod względem action score zdecydowanie pozostawia w tyle „Kod…”). Nie przeszkadza mi też ta archaiczna elektronika żywcem wyjęta z filmów klasy B powstających w latach 80. Jest w niej jakiś urok i cieszy mnie, że ktoś dziś w dobie bezpłciowego ambientu sięga do złotego wieku muzyki elektronicznej. Niestety absolutnie niewybaczalne jest to, że Zimmer stworzył muzykę zupełnie nieoryginalną, muzykę, która pod względem unikalności równa jest dziełom Jablonskiego, Djawadiego, Zanellego. Stąd właśnie postanowiłem chyba pierwszy raz w historii naszego portalu, skarcić wielkiego Hansa taką a nie inną oceną za oryginalność. Byłbym jednak niesprawiedliwy stawiając za całość tej kompozycji jakąś bardzo niską notę. Wszak jest w tej muzyce coś, co sprawia, że mimo tych wszystkich wad jakoś słucha się jej generalnie dobrze, a wszystko nie męczy tak jak, zbyt nadęty doniosłą religijnością, „Kod…” Ot taka rozrywka, banalna, głośna i prosta. Idealna na rower lub do biegania.

Żeby tak zakończyć jakimś bon motem najlepiej będzie jeśli postaramy się o jakieś trafne porównanie. Moim zdaniem najodpowiedniejszym dla „Aniołów i Demonów”„Transformers’y” Steve Jablonskiego. Podobna oryginalność, podobna wrażliwość i podobna zabawa przy słuchaniu. Tylko czy to w dobrym świetle stawia Hansa Zimmera? Chyba nie.

Inne recenzje z serii:

  • Da Vinci Code
  • Inferno
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze