Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dario Marianelli

Agora

(2009)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 16-02-2010 r.


Kondycja kostiumowego kina epickiego nie prezentuje się w ostatnich latach najlepiej – panujący po sukcesach Gladiatora kilkuletni hype minął wraz z coraz gorszymi filmami, ten sam los stał się udziałem ścieżek dźwiękowych, spośród których ostatnia bliska wybitności, Troja Yareda, skończyła jako przedmiot jednej z największych afer we współczesnych dziejach gatunku. Ostatnimi czasy swoje trzy grosze dokładało kino Orientu, za sprawą Hisaishiego, Iwashiro, Badelta, czy Umebayashiego – niemniej jednak były to próbki mniej udane, choć barwne i miejscami ekscytujące. W 2009 roku odsiecz przyszła z nieoczekiwanej strony – po sezonie milczenia dał o sobie znać wracający w oscarowej chwale Dario Marianelli, u reżysera, który jak dotąd sam sobie był sterem, żeglarzem i okrętem w kwestiach muzyki filmowej.

Przejdę od razu do rzeczy: Agora imponuje. Imponuje rozmachem, wyrafinowanym stylem, kunsztem kompozycji i siłą ekspresji. Czuć w niej olbrzymią ambicję Marianellego, ambicję napisania czegoś, co zdoła dorównać proporcjami trylogii Howarda Shore, od czasów swojej premiery wciąż – poza pechową pracą Yareda – niedoścignionej. Miejscami się to udaje: wybitny utwór What Do the Skies See? osiąga podobną ekspresję, co naintensywniejsze fragmenty Władcy pierścieni; ociężały motyw na smyczki, fatalistyczny i nieuchronny niczym klątwa bogów, prowadzi dialog z apokaliptycznym chórem – takiego stężenia epickiej symfoniki od Powrotu króla nie osiągnął w ramach gatunku nikt inny. Również dwa finalne utwory przypominają swoją intensywnością najodważniejsze momenty hollywoodzkiej epiki mijającej dekady – paradoksem jest, że ścieżka ideowo tak amerykańska powstała na potrzeby filmu produkcji hiszpańskiej i zrodziła się w głowie kompozytora z Włoch.


Przy pierwszych przesłuchaniach ścieżka może przytłaczać, wydawać się jednorodna, kolejne uważne seanse odkrywają jednak jej bogactwo – całość obraca się wokół serii dość podobnych konstrukcyjnie tematów dramatycznych, spośród których szczególnie prominentnym jest 6-nutowy, opadający motyw z The Miracle of the Bread. Styl Marianellego sprawia, że wszystkie te tematy cechuje bardzo wysoka ekspresja emocjonalna – w ciągu niespełna godziny dramaturgii jest tak dużo, że ścieżka potrafi wręcz wyczerpać. Jednak w obliczu warsztatowej finezji, która zaskakuje ilością detali przy każdym kolejnym odsłuchu, to emocjonalne bombardowanie pięknie dopełnia efektowności ścieżki, odkrywającej raz za razem takie perełki, jak delikatny motyw na flet, przypisany wątkom filozoficzno-astronomicznym (Aristarchus the Visionary), wiolonczela i duduk w The Rule of the Parabolani, mistyczny, miejscowy folklor (Orestes’ Offering), czy nadające antycznej drapieżności rwane frazy na dęte blaszane (Alexandria). Również kwestia wszechobecnej kliszy w postaci wailing vocals rozwiązana jest przez Włocha z dużą finezją. Środek ten eksploatowany był w kinie sandałowym tej dekady o wiele zbyt często, z czego Gladiator Zimmera i Pasja Debneya zdawały się zamykać już temat. Marianelli idzie jednak w inną stronę – o ile w tamtych ścieżkach linia wokalna zintegrowana była z warstwą etniczną i symbolizowała egzotykę, o tyle Włoch używa jej w kontekście klasycyzującej stylistyki orkiestrowej. Dualizm przeciwstawnych brzmień pozwala tę kliszę przełknąć, Agora bowiem spośród wymienionych ścieżek jest niewątpliwie tą najlepiej technicznie skomponowaną.

Problemy nieobecne na ekscytującym albumie pojawiają się dopiero w kontekście obrazu. Natężenie emocjonalne spycha bowiem na drugi plan cały kunszt warsztatowy pracy Marianellego, w rezultacie czego w filmie nie słychać detali, trudno wyczuć niuanse orkiestracyjne, zatraca się wszechobecną na albumie barwność ścieżki. Konsekwencje są dość oczywiste – score zlewa się w jedną całość i po pewnym czasie przestaje zaskakiwać. Szczególnie niefortunny jest tu fakt, iż Włoch, poza początkowym etapem filmu, prawie w ogóle nie różnicuje poziomu emocjonalnego swojej muzyki. Niemal wszystko jest tu olbrzymie, monumentalne, jak gdyby na każdym kroku (pomimo że lwia część filmu to kameralna opowieść o filozofii i próbach weryfikacji teorii geocentrycznej) kompozytor przypominał widzowi, że tym, co w pierwszym rzędzie charakteryzowało świat starożytny był wszechobecny gigantyzm. Sprawdza się to w scenach zbiorowych, sprawdza się w scenach akcji, sprawdza się nawet jako tło dla architektonicznej monstrualności Aleksandrii – nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego ograniczone do kilku, najczęściej dwóch postaci, sceny dialogowe, dotyczące przede wszystkim wnioskowań i badań astronomicznych, pod względem muzycznym są równie intensywne (The Truth is Elliptical). Marianelli może i nie przekracza granicy przedramatyzowania, ale ów brak emocjonalnej stratyfikacji, gdzie każda kolejna scena zdaje się być najważniejszą w dziejach świata, doprowadza Włocha bardzo szybko do ściany – w pewnym momencie większej dramaturgii osiągnąć się już po prostu nie da i do końca filmu pozostaje już tylko „jechać” na tym samym poziomie intensywności. W rezultacie narracji brakuje chwil na zaczerpnięcie oddechu, a poruszający finał zatraca cechy emocjonalnej kulminacji.


Co zabawne, gdyby rozpatrywać poszczególne sceny indywidualnie, poza kontekstem, to w większości z nich silna dramaturgia wypadałaby naprawdę dobrze, muzykę zresztą znakomicie czuć od początku do końca seansu. Dopiero jednak ujęcie całościowe obnaża wspomniane wyżej wady ścieżki. Gdy dodać do tego, że w niektórych momentach miks muzyki z efektami dźwiękowymi jest jakby nieprzemyślany (chór z What do the Skies See? dosłownie przekrzykuje się z wrzaskami mordowanych chrześcijan), to rezultatem jest ilustracja wprawdzie wyrazista, ale swoje zadania spełniająca niestety przeciętnie. W obronie jej funkcjonalności można wnieść jeszcze argument, iż Włoch profesjonalnie rozumie rolę montażu i synchronizacja jego idei muzycznych z obrazem bywa doskonała – ale u twórcy o takiej renomie umiejętność ta jest raczej obowiązkiem, aniżeli przejawem niepospolitych talentów.

Paradoksalnie jednak Marianelli dobrze wyczuł brzmienie, jakiego film Amenabara wymagał. Faktura ścieżki, przemieszanie etniki z klasycyzującymi rozwiązaniami pasują do tego obrazu, trafnie korespondują z jego charakterem; to co jednak prezentuje się kompetentnie w teorii, w tym wypadku nie przekłada się do końca na praktykę. Z drugiej strony album jest znakomitością w pełnym znaczeniu tego słowa; przekonuje bogactwem i głębią brzmienia, wspaniałą techniką i kompozytorskim kunsztem, co przy wyważonej długości płyty składa się na jedną z najciekawszych propozycji wydawniczych, jakie kino epickie zrodziło na przestrzeni ostatnich lat. Mimo wszystko więc Marianelli potwierdził, że jego Oscar nie był przypadkiem i że Włoch ma nieskrywaną ochotę w najbliższej przyszłości odzyskać swój tron.

Najnowsze recenzje

Komentarze