Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ennio Morricone

Resa dei conti, la

(1966/2001)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 06-03-2010 r.

Często zastanawiam się, jak wiele w karierze kompozytora zależy od trafienia na właściwy projekt i właściwego reżysera. Gdyby w 1964 roku Ennio Morricone nie trafił na Sergio Leone, jak wyglądałaby dziś muzyka filmowa? Przed współpracą z Leone, włoski kompozytor miał już jeden western na koncie, ale Duello nel Texas to było bardziej nawiązanie do stylu Tiomkina niż własny głos Ennio w gatunku. Dopiero Leone zdecydowanie odrzucił stylistykę amerykańską i poprosił o coś zupełnie innego wskazując pośród niefilmowych projektów maestro, jakiego typu ilustracji oczekuje. I nagle po sukcesie Per un Pugno di Dollari nie dość, że w Italii wybuchł boom na westerny, to wszyscy chcieli mieć muzykę Morricone, a jak się nie da to podobną. Sam Ennio zilustrował jeszcze w drugiej lat 60. kilkanaście spaghetti-westernów, a tropem wykreowanego przezeń stylu podążyli inni, jak Nicolai, Ortolani, Bacalov. Niemniej Morricone pozostał mistrzem tego, co sam (czy może do spółki z Leone) stworzył i niesamowite jest, jak w tym zalewie projektów w większości z nich udało mu się skomponować coś ciekawego, oryginalnego, coś co oscylując wokół wiadomej stylistyki, coś tam jeszcze do niej nowego wnosiło.

Jednym z takich nieleonowskich, zapomnianych już nieco spaghetti-westernów jest nakręcony w tym samym roku co Dobry, Zły i Brzydki obraz Sergio Sollimy La Resa dei Conti (pojawiający się też pod angielskim tytułem The Big Gundown, a polskiego chyba brak) z jedną z gwiazd Leone, bo Lee van Cleefem w roli głównej. Fakt, że Morricone komponował do tych dwóch filmów w podobnym okresie, bywa momentami słyszalny. Poza oczywistymi podobieństwami stylu, mamy tu na przykład w Arriva Cuchillo bardzo zbliżony motyw na gitarę do The Sundown z soundtracku do filmu Leone. Plus oczywiście pewne typowe morricone’owskie chwyty, jednak oczywiście nie można rozpatrywać ich w kategoriach zrzynek. Generalnie ocena oryginalności w przypadku tego typu prac Morricone jest zawsze problemem o tyle, że w tym samym czasie powstało kilka innych i doprawdy trudno ocenić, która była pierwsza. Wydaje mi się, że nie jest to w każdym razie aż tak istotne, co by sobie tym dalej głowę zaprzątać.

A co w obrębie konwencji ciekawego prezentuje nam tu Włoch? Na pewno jak zawsze świetną tematykę. Wszystko zaczyna się bardzo morriconowską, napisaną i wykonaną „z pazurem” piosenką Run Man Run (usłyszymy ją najpierw po angielsku, a w utworze dwunastym po włosku), zwrotki i refren której stanowią kanwę głównych tematów, wokół których wszystko tutaj krąży. Melodia z refrenu praktycznie zawsze jest w swej instrumentalnej wersji przedstawiana w sposób dynamiczny, z intensywną perkusją, trąbkami i chórem, natomiast melodia ze zwrotek podlega dużo większej ilości aranżacji. Będziemy mogli ją usłyszeć w bardzo podobnej wersji, ale też zdecydowanie bardziej stonowanej: na obój, czy gitarę. W Square dance nuziale została nawet zaadaptowana na potrzebę weselnego tańca. To zresztą nie jedyny kawałek swoistego source music, bo znajdzie się na soundtracku nawet chóralna pieśń Mormonów. Wszystko to oczywiście ma swoje uzasadnienie fabułą filmu.

Uzasadnienie znajduje też obecność fragmentów beethovenowskiej Dla Elizy w La condanna – utworze, który Quentin Tarantino wykorzystał w prologu Bękartów Wojny. O ile jednak u Tarantino fortepianowe fragmenty Beethovena wplecione pośród morricone’owskie smyczki, gitarę i perkusjonalia brzmiały oczywiście ładnie i klimatycznie, to trudno było znaleźć większy sens takiego zabiegu w kontekście sceny. W filmie Sollimy rozwiązanie tej konstrukcji okazuje się bardzo proste i logiczne. Jeden z czarnych charakterów to dystyngowany przybysz z Austrowęgier, który poza rewolwerowymi pojedynkami w wolnych chwilach lubi klasyczne melodie na pianinie i w jednej scence wygrywa na tym instrumencie właśnie Dla Elizy. Oprócz wspomnianego wyżej utworu szczególną uwagę zwraca jeszcze nietuzinkowy początek La resa dei conti (La caccia). Włoski kompozytor na kilkadziesiąt sekund zaprzęga instrumenty i wokale, by udawały… dzikie odgłosy dżungli. Po chwili przechodzi to w nieco egzotycznie brzmiące bębny a także żeński wokal i stopniowo przechodzimy w jedną z wariacji na temat główny. A wszystko to ilustruje sekwencję ucieczki jednego z bohaterów przed konnym pościgiem, która ma miejsce na prerii wśród bardzo wysokich traw i przynosi ewidentne skojarzenia ze słynną sceną polowania z Planety małp, nakręconej notabene 2 lata później. Aż można się zastanawiać, czy gdyby Włosi też zekranizowali książkę Boulle i muzykę tworzył Ennio, czy poszedłby tropem tych ledwie zarysowanych tutaj eksperymentów i jakby to wyglądało.

Jest więc La Resa dei Conti niewątpliwie soundtrackiem wartym poznania, który obok typowego brzmienia dla spaghetti-westernu dostarczy też paru nowych wrażeń i momentami wręcz zachwyci. Świetnie prezentuje się zwłaszcza końcówka płyty z opisanymi wyżej utworami, najbardziej chyba ekscytującą aranżacją głównych tematów w Seconda caccia (przypominającym trochę późniejsze Strzelby dla San Sebastian) czy wreszcie klasycznym dla Morricone podkładem pod scenę pojedynku z dramatycznymi smykami, werblem, wokalem i nieodzowną trąbką na planie pierwszym (La resa). I choćby dla tych momentów warto się tą pozycją mocniej zainteresować. Mimo dużej ilości krótkich ścieżek i mimo, że niektóre fragmenty nie brzmią szczególnie interesująco wyrwane z filmowego kontekstu (a i w obrazie muzyka ta nie ma aż takiej siły oddziaływania, jak to Ennio potrafił u Leone, chociaż są i momenty przednie) to wciąż bardzo dobry score. Dla miłośników włoskiego artysty i spaghetti-westernowego brzmienia jest to pozycja obowiązkowa. Pozostałym również rekomendowana.

Najnowsze recenzje

Komentarze