Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ramin Djawadi

Clash of the Titans (Starcie Tytanów)

(2010)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 16-05-2010 r.

Ja wiedziałem, że tak będzie… – tymi słowami z piosenki Grzegorza Halamy swego czasu zaczął recenzję Transformers 2 Tomek Goska. I w zasadzie tymi słowami można by rozpoczynać każdą kolejną recenzję blockbusterowej ilustracji podpisanej przez któregoś z wyrobników z Remote Control. Jablonsky, Djawadi, Zanelli… niewielka różnica, zwłaszcza, że panowie często ze sobą współpracują. Czy film o robotach z kosmosu, czy o piratach, czy z akcją w średniowieczu, czy w starożytności… wszystko i tak brzmi podobnie. OK, nie można winić samych twórców. Pomijając już kwestię ich talentu, lub jego braku, to producenci z Hollywoodu chcą by muzyka w ich filmie brzmiała tak samo, jak ta z poprzedniego, która się nieźle sprzedała i podobała grupce fanów. Stąd też każdy kolejny twór chłopców Zimmera do bólu przypomina wszystkie wcześniejsze i nikogo niczym nie jest w stanie zaskoczyć.

Nie inaczej jest ze Starciem Tytanów Ramina Djawadiego. Chyba tylko najwięksi nawet nie optymiści a naiwniacy łudzili się, że kompozytor wzniesie się na wyżyny swych umiejętności i pokaże w tej pracy nową jakość. Oczywiście jest tak jak być miało: sztampa, banał, kliszowość, standardowe chwyty i schematy made in RCP. Mnie nieco zaskoczyło tylko jedno. To, co popełnił Djawadi, jakoś nawet sobie w filmie radzi. Nie wiem, czy to „wina” tylko filmu, który jest dokładnie takim samym popcornowym koszmarkiem jak ilustrująca go ścieżka dźwiękowa, marnującym potencjał kilku dobrych aktorów i wykorzystującym kosztujące miliony dolarów efekty specjalne do opowiedzenia idiotycznej historyjki zarzynającej mitologię nie tylko grecką ale i skandynawskie czy arabskie legendy. Może też po niejednym obrazie z muzyką opierającą się o wyświechtane zimmerowskie patenty, przyzwyczaiłem się do tego, że gitarowe riffy czy elektroniczny bit może stanowić ilustrację każdej epoki, każdego miejsca i każdej postaci i przestało mnie to irytować.

Nie dajmy się jednak omamić Hollywoodowi i wmówić, że taki jest obecnie styl w muzyce filmowej i trzeba to zaakceptować. O, nie. Przez dekady rozwoju kina blockbustery mogły mieć znakomitą muzykę, o takim stopniu oryginalności i indywidualności, że dziś słysząc krótki fragment czy motyw z Jurassic Park, Aliens, Rambo etc. od razu kojarzymy go z miejscem i czasem akcji danego filmu. Słuchając fragmentów pracy Djawadiego prędzej oczyma wyobraźni ujrzę walkę autobotów z deceptikonami albo Iron Mana, jak antyczną Grecję i bóstwa Olimpu. Niedawno narzekaliśmy na to, że Horner znów kopiuje swoje stare idee, ale na Zeusa – Avatar miał w sobie jakiś pomysł, jakiś koloryt, jakieś cechy wyróżniające go spośród innych ścieżek. Clash of the Titans nie dość, że technicznie jest parę klas gorszy to nie ma zupełnie niczego z tych rzeczy.

Wgłębianie się w zawartość krążka w zasadzie nie ma większego sensu, bo Djawadi nie pozostawia recenzentom niczego do analizowania. Zabawę w zgadywanie do której z wcześniejszych prac „RCP-boys” są podobne poszczególne fragmenty, pozostawiam fanom. Ja spróbuję, usiłując zachować obiektywne spojrzenie na soundtrack, w tym zalewie plastyku, sampli i muzycznej kliszy znaleźć jakieś pozytywy. Przede wszystkim już w samym filmie jesteśmy w stanie zwrócić uwagę na coś, co można nazwać motywem przewodnim. Prosty on oczywiście i banalny, ale nawet wpada w ucho. Na albumie usłyszymy go już w Perseus, skądinąd jednym z najlepszych utworów krążka, a potem m.in. w bardzo mediaventuresowskim action-score w Scorpiox. Miłośników podobnej akcji powinien ukontentować jeszcze Release the Kraken, ale mnie bardziej podobały się wzniosłe fragmenty wspomnianego już Perseus (choć zalatujące Transformerami), jakieś przebłyski mistyczności w postaci kobiecego wokalu w Medusa, czy zastanawiające jak na kompozytora ze stajni Zimmera partie na dęte drewaniane oraz delikatne chórki w finałowym utworze. Nie najgorszy jest także wkład w tę pracę Neila Davidge’a z zespołu Massive Attack. Wespół z Djawadim napisał otwierającą soundtrack piosenkę, śpiewaną przez pochodzącą z Danii blondwłosą wokalistkę Tinę Dico; jego autorstwa jest także najdłuższy na płycie Be My Weapon. Wprawdzie agresywna elektronika już zupełnie nijak ma się do świata antycznych bóstw, ale… przynajmniej jest w tym coś innego od standardowych klisz MV/RCP, a utwór nie jest tak do bólu przewidywalny.

Zdaję sobie sprawę, że są osoby, którym Clash of the Titans się, przynajmniej fragmentarycznie, spodoba. Jeśli ktoś jest fanboyem RCP, szuka prostej, odmóżdżającej muzycznej rozrywki w swoich ulubionych klimatach i nie przeszkadza mu fakt odgrzewania po raz n-ty tego samego kotleta, to przy kilku utworach powinien się nawet nieźle bawić. Ale tylko przy kilku, bo całość jest zdecydowanie za długa i za nudna, a na underscore Ramin Djawadi nie znalazł kompletnie pomysłu i jest on tu strasznie miałki. Natomiast dla pozostałych fanów muzyki filmowej będzie to 75-minutowy potworek, kolejne wcielenie zebranych do kupy sampli ze stajni Zimmera i coś, czego absolutnie nie mogę i nie będę polecać. Jeśli chcecie posłuchać score pt. Clash of the Titans, sięgnijcie po ilustrację Laurence’a Rosenthala do wersji z 1981 roku, nominowaną do nagrody Saturna. Ramin Djawadi za swoje dzieło ma pewnie spore szanse doczekania się nominacji do nagrody redakcji naszego portalu za gniot roku. Tak zdecydowanie nie powinna brzmieć muzyka do epickiej przygodówki osadzonej w mitycznych czasach! I za ten fakt, obniżam notę jeszcze o pół gwiazdki.

  • Recenzja muzyki do filmu Clash of the Titans z 1981r.
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze