Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marc Streitenfeld

Robin Hood

(2010)
3,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 03-06-2010 r.

Nowa ekranizacja legendy Robin Hooda z szumnie zapowiadanej wersji rewizjonistycznej zmieniła się w wersję kanoniczną i po hollywoodzku poprawną, choć odcinającą się w pewnym stopniu od filmów Curtiza czy Reynoldsa. Wśród wielu rozczarowujących elementów obrazu Scotta znalazła się niestety oprawa muzyczna, co również stanowi swego rodzaju zerwanie z tradycją – w poprzednich adaptacjach muzyka bowiem wielokrotnie zachwycała i prace Korngolda, Barry’ego czy Kamena słusznie wpisywały się w masową świadomość.

Przy kontakcie ze ścieżką Marca Streitenfelda pierwszym, co rzuca się w oczy, jest drażniące ubóstwo faktury muzycznej – były protegowany Zimmera minimalnymi środkami próbuje akcentować epikę, co niestety w przypadku tak młodego i mało doświadczonego kompozytora jest ryzykowne i po prostu się nie powiodło. Streitenfeld pewien pomysł na swój score miał, co automatycznie stawia go o klasę wyżej od popłuczyn Djawadiego i spółki do niedawnego Starcia tytanów, ale czy był to pomysł trafny albo konsekwentnie zrealizowany – można mieć uzasadnione wątpliwości.


Przede wszystkim kompletną porażką jest temat heroiczny, utrzymany w zimmerowskiej, anthemowej manierze, będący przejawem tego samego otępiającego anachromizmu, który kładł na całej linii takie prace, jak Król Artur, czy „historyczne” ilustracje Glennie-Smitha sprzed lat. Osobiście dziwi mnie, że tak uwrażliwiony na kreatywność muzyczną reżyser jak Ridley Scott, dopuszcza w swoim kinie prostackie wariacje Peacemakera czy Transfomersów – można wskazać, że i Gladiator, i Królestwo niebieskie również czerpały z wypracowanych przez byłe MV schematów akordowych, jednak Zimmera i Gregson-Williamsa cechowała przynajmniej pewna próba adaptacji, przeszczepienia klisz na nowy grunt. Gdyby natomiast temat Streitenfelda wymienić z tematami Jablonskiego do Transformers, treściowej czy brzmieniowej różnicy ciężko byłoby się dopatrzeć. Dziwi to tym bardziej, że w bardziej przebojowym, awanturniczym Siege ten sam temat prezentuje się, w odmiennej konwecji, o klasę lepiej.

Po drugie, od początku albumu słychać, że kompozytorowi pomysły wyjściowe starczyły dosłownie na ułamek całości. Otrzymujemy bowiem pseudoeteryczne fragmenty (Destiny, Pact Sworn in Blood) umiejscowione aż do znudzenia zgodnie z fabularną konstrukcją Gladiatora i Królestwa…, które może i kreują nastrój metafizyki dla ubogich, ale tak naprawdę nie przekazują słuchaczowi choćby jednej informacji o bohaterach, ich motywacjach czy uczuciach. Wśród wszystkich zarzutów stawianych młodym twórcom ze stajni RCP ta intelektualna i treściowa jałowość jest chyba zarzutem najbardziej bolesnym. Są wprawdzie u Streitenfelda utwory, które zdają się mieć ambitniejsze zadanie, niż wywoływanie u widza odruchów bezwarunkowych – lirykę w szczególności cechuje bogatsza emocjonalnie paleta brzmień (Walter’s Burial) – niemniej w przypadku kina epickiego banały trudno wybaczyć, tym bardziej, że sam kompozytor widział w filmie Scotta obraz przede wszystkim przygodowy. Gdzież więc ta przygoda, gdzie brawura?

Błędów Robin Hood posiada nawet więcej, co najgorsze kiksuje miejscami w samym filmie. Szczególnie nieudany jest w tej kwestii temat Godfrey’a, który właściwie bez żadnej istotniejszej wariacji powtarza się w trakcie seansu kilkukrotnie, wiecznie z tą samą łopatologiczną intensywnością (scena napiętej rozmowy między Godfrey’em a Marshallem jest przez tę oczywistość wręcz komiczna). Co prawda pewnej barwności dodają ścieżce elementy folklorystyczne (udana ilustracja Planting the Fields, czy pomysłowy Nottingham Burns), będące chyba najbardziej charakterystycznymi fragmentami score, niemniej trudno przyklaskiwać zwyczajnej, prostej do napisania imitacji tradycyjnych brzmień, tym bardziej, że jest to prędzej source music, aniżeli właściwa narracja dramatyczna. Jeśli zsumować te spostrzeżenia z ogólnym banałem stosowanych przez Streitenfelda rozwiązań (miałka aranżacyjnie batalistyka), pozostaje stwierdzić, że również jako muzyka filmowa Robin Hood radzi sobie rozczarowująco.

W pewnym sensie score ten przypomina charakterem vangelisowskiego Alexandra, który pod względem rozmachu i epiki był kompozycyjnie wręcz prymitywny; u Greka jednak ciekawa etnika ratowała płytę, tym bardziej że była skrojona pod przyjemny odbiór albumowy. Robin Hoodowi natomiast brakuje zarówno ideologicznego, postmodernistycznego zacięcia Gladiatora, jak i wypracowanego stylu Kingdom of Heaven. Intelektualnie nie dorasta kompozycji Zimmera do pięt, brzmieniowo zaś nie podejmuje nawet próby zbliżenia się do profesjonalnej ścieżki Gregson-Williamsa. Wniosek nasuwa się jeden: Ridley Scott na gwałt potrzebuje nowego szofera.

Najnowsze recenzje

Komentarze