Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney, Alan Silvestri

Predators

(2010)
5,0
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 20-07-2010 r.

„Nie ma polowania nad polowanie na człowieka.”

– Ernest Hemingway, kwiecień 1936r.

Zmaltretowany niemiłosiernie przez twórców Alien vs. Predator i jeszcze bardziej katastrofalnej kontynuacji, największy kosmiczny myśliwy powrócił w wyreżyserowanym przez Nimroda Antala a wyprodukowanym przez Roberta Rodrigueza obrazie, by po raz kolejny wziąć na celownik największych ziemskich twardzieli. Predators jest chyba takim filmem, jakiego mogli oczekiwać fani: bezpretensjonalnym akcyjniakiem sci-fi klasy B, pełnymi garściami (momentami może i aż za bardzo) czerpiącym z oryginału ze Schwarzeneggerem, starającym się zachować tamten klimat przy pomocy wszelkich możliwych środków, od charakteryzacji, poprzez zdjęcia aż po muzykę.


Wielu narzekało przy AvP na brak muzycznych odniesień do brzmienia wykreowanego na potrzeby Predatora przez Alana Silvestri’ego. Twórcy Predators podobnego faux pas w oczach fanów nie popełniają. I choć miejsce Silvestri’ego zajmuje ulubiony kompozytor Rodrigueza – John Debney, to muzyka jest nieomal kalką score z roku 1987. Kto jak kto, ale Debney nie raz pokazał, że potrafi wejść w przeróżne muzyczne konwencje i imitować różnorodne style. Przez większość filmu widz ma wrażenie, że słyszy kompozycję żywcem przetransferowaną z filmu McTiernana i ten zabieg sprawdza się bez zarzutu, zaś w odpowiedzi na narzekania niektórych krytyków muzyki filmowej, iż Debney miast imitować, powinien stworzyć coś nowego, można tylko popukać się w czoło. Po seansie trudno wyobrażać sobie ten obraz z inną muzyką a im bliższy score jest Silvestri’emu, tym lepiej się sprawuje w filmie.


Brzmienia Silvestri’ego jak i głównych muzycznych tematów Predatora nikomu przedstawiać chyba nie trzeba. Znów mamy więc werble i wszelakie inne perkusjonalia, cymbały, mocarną i brutalną sekcję dętą. Mniej wyeksponowany zdaje się być za to fortepian, którego niskie rejestry były wyraźnie słyszalne w filmie McTiernana. Co z nowości, dodatków zaserwowanych nam przez Debneya? Cóż, jak już wspomniałem im wierniejszy jest oryginalnemu konceptowi, tym lepiej na tym wychodzi. Z własnych inwencji udaje mu się stworzyć na przykład kuriozum w postaci takiej aranżacji głównego tematu, w którą wplata nowoczesną elektronikę a nawet gitary elektryczne (m.in. w Edwin and Isabelle Captured; Theme From Predator) – czyżby wpływy komponowania w zbliżonym czasie do sequela Iron Mana? Nie jest to wprawdzie profanacja na miarę osławionej adaptacji tematu ze Star Wars w wydaniu Kevina Kinera, zwłaszcza, że ingerencja Debneya nie jest aż tak duża, ale także jest to takie zbyteczne „psucie” dobrego oryginału, które bije nieco po uszach już w samym filmie. Gdyby cała ścieżka utrzymana była w klimacie tego typu przeróbek, to może bym się nie czepiał, ale gdy większość brzmi jak klasyczny Alan, to takie stylistyczne odstępstwa burzą harmonię całości. Zresztą podobnie wydają się nie pasować Leg Trap czy Let’s Get Off This Planet – co prawda rozpisane po bożemu na orkiestrę i zupełnie sam w sobie porządne kawałki muzyki dramatycznej, ale takie trochę nie z tej bajki. Postawienie w końcowej scenie na pamiętną elegię na trąbkę, względnie jakoś inaczej rozwiniętą, byłoby chyba lepszym pomysłem. Choć z drugiej strony, wtedy niektórzy pewnie narzekaliby na nadmiar kopii. W każdym bądź razie, o dziwo na płycie ten drobny eklektyzm, zwłaszcza po kilku przesłuchaniach, trafił do mnie jakoś bardziej.

Trzeba poza tym oddać Debney’owi, że parę jego świeżych idei może się autentycznie podobać. Etniczne rogi w intensywnym action-score w najlepszych na płycie Hound Attack (tutaj także takie rodem z Tybetu) i Predator Fight, Royce Runs przywodzą na myśl barbarzyńskie brzmienia goldsmithowskiej Planety małp, podobnie jak dzikie, surrealistyczne odgłosy z Stan’s Last Stand. Z kolei na swój sposób sympatycznie jawią się drobne japońskie stylizacje w Hanzo’s Last Stand choć sam pomysł, by przypisać je postaci władającej samurajskim mieczem wydaje się aż nadto oczywisty. Należy wspomnieć również o obecności chóru w końcowej części płyty, jednak to akurat nie jest takim novum, gdyż ten element do kompozycji Silvestri wprowadził przy okazji Predatora 2. Ponadto Debney co jakiś czas wprowadza liczne urozmaicenia w postaci nowych perkusyjnych rytmów, niesłyszanych u Silvestriego brzmień czy drobnych motywów pobocznych zwłaszcza w ramach action-score, pozostając już jednak w stylistyce i atmosferze oryginału.

Generalnie trzeba ocenić, iż Debney swemu zadaniu sprostał na więcej jak satysfakcjonującym poziomie. Jego praca świetnie sprawuje się w filmie (choć to już może nie ta przytłaczająca atmosfera, co w oryginale) i przynosi zaskakująco dobre wrażenia jeśli chodzi o odsłuch krążka, gdzie po nieco niemrawym początku, druga połowa płyty powinna zadowolić większość i kto wie, czy pomijając wszystko inne, pod względem samej słuchalności, nie jest to najatrakcyjniejszy z Predatorów i możliwe, że wielu słuchaczy to do niego będzie wracać najchętniej. Oczywiście ciągle trzeba pamiętać, że Predators ze względu na swą niezwykle odtwórczy charakter są tylko i wyłącznie sprawnym rzemiosłem, jedynie w dużej mierze imitującym to, co niegdyś było czymś zaskakującym, porywającym i dla wielu kultowym. Trudno w związku z tym szastać wysokimi ocenami, ale też mnie osobiście, jako fanowi tego brzmienia i samego Predatora nie przystoi dawać not niskich, zwłaszcza gdy rzecz jest zrobiona ze wszech miar fachowo. Na niską oryginalność w tym przypadku staram się większej uwagi nie zwracać. Pamiętajmy, że to jest wymuszone przez kontekst i wymagania filmu. Choć w dużej mierze mamy powtórkę z rozrywki, nie oznacza to, że soundtracku nie można polecić. Dla największych fanów pozycja to przecież obowiązkowa. A gdy weźmie się pod uwagę, jak trudno dostępny jest pierwszy Predator Silvestri’ego, można stwierdzić, że Debney daje nam pewien substytut tejże ścieżki na półeczce z płytami, zwłaszcza przy całkiem atrakcyjnym wydaniu ze strony La-La Land Records. Solidność (czytaj: trzy gwiazdki) z plusem za kilka fajnych pomysłów, porywających fragmentów i pewnie też z sentymentu do starych dobrych czasów.

Inne recenzje z serii:

  • Predator
  • Predator 2
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze