Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

End of Days (I stanie się koniec)

(1999)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-12-2010 r.

Rok 1999 zapisał się w historii muzyki filmowej w sposób szczególny. Takiego zestawienia wybitnych ścieżek dźwiękowych próżno było szukać w kolejnych latach! Obok wielu ponadczasowych już tytułów, powstało wówczas także kilka partytur, które choć do miana „kultowych” nie pretendują, z pewnością stanowią dobrą wizytówkę ich autorów. W tym miejscu chciałbym zatrzymać się nad muzyką do filmu, który w mniemaniu krytyków, jak i widzów otarł się chyba o niechlubny tytuł „gniota roku”. Chodzi mianowicie o End of Days. O ile do samego obrazu Petera Hyamsa można mieć wiele pretensji, muzyka Debney’a jawi się w nim jako dzieło solidne, przemyślane, a przy tym również bardzo ciekawe, bo łączące w eklektyczny sposób wiele stylów i nurtów.



O atrakcyjności muzycznego End of Days świadczy przede wszystkim jego mroczny, posępny klimat, tak dobrze odzwierciedlony w warstwie brzmieniowej i tematycznej partytury. Już sam początek albumu wgniata w fotel. Utwór tytułowy, End of Days Main Title, będący jednocześnie tematem przewodnim ścieżki, to wizytówka płyty. Bardzo stonowany na początku Agnus Dei, ewoluuje do przepełnionego patosem i grozą motywu, nie oszczędzającego w muzycznych środkach wyrazu (przypominające nieco wyczyny Wojciecha Kilara w Draculi, czy Dziewiątych Wrotach). Choć grozy i patosu w dalszej części kompozycji nie braknie, estetyki w obrębie warstwy melodyjnej już na pewno. Nie powinno to dziwić, wszak gatunek filmowy do jakiego tworzona była partytura Debney’a obligowała artystę niejako do popełniania różnego rodzaju fermentu w muzyce.



Ilustracyjny charakter ścieżki daje o sobie znać niemalże na każdym kroku. Tym bardziej, że John Debney nie ucieka od schematów. Wręcz przeciwnie. Czerpie pełnymi garściami z dobrodziejstw gatunkowych, wypracowanych przez jego starszych kolegów po fachu. Bynajmniej nie robi tego bezmyślnie. Choć na przykład niektóre zabiegi łączenia apokaliptycznego chóru z orkiestrą przypomną nam niegdysiejsze dokonania Goldsmitha w serii Omen, Debney wychodzi w swoich eksperymentach nieco dalej. Kompozytor utylizuje znane od lat zabiegi tworzenia kontrapunktów i bawi się nimi w obrębie poszczególnych elementów faktury muzycznej. Idealnym przykładem wydają się wypowiadane niczym mantra słowa, Agnus Dei, zestawiane z przeróżnymi, wywołującymi ciarki na plecach, odgłosami i dźwiękami. Snujące się w tle smyczki i pojawiające się od czasu do czasu instrumenty dęte blaszane, nadają całości bardziej eterycznego i demonicznego charakteru. Ponadto, obecność instrumentów etnicznych świadczy o różnorodności w warstwie brzmieniowej End of Days. Niemniej, autor ścieżki zdaje się być bardziej zafascynowany syntetycznym brzmieniem, aniżeli samą orkiestrą i chórem. Muzykę akcji często bowiem opiera na samplach perkusyjnych. Usłyszeć można również „przemielone” przez procesory dźwiękowe gitary, instrumenty smyczkowe i charakterystyczne „smashe” rodem ze stajni Media Ventures (tam zresztą dokonywano ostatecznego miksu nagranego materiału). Obecność dużej ilości elektroniki czyni z End of Days niekiedy twór przebrzmiały. Problem uwypukla wspomniana wcześniej muzyka akcji – tak mocno oparta na rytmicznych samplach dyktujących tempo orkiestrze. Jak się później okaże, rozwiązanie to na stałe zagości warsztacie twórczym Debney’a, stając się między innymi podwaliną dynamicznych utworów akcji ze ścieżki dźwiękowej do Predators.

Wrażenia, jakie pozostawia po przesłuchaniu album Varese określiłbym mianem pozytywnych. Rzecz jasna muzyka Debney’a najpełniej odnajduje się dopiero w kontekście filmowym, niemniej czterdziestominutowy wyciąg z „original score” dostarcza słuchaczowi wielu mocnych wrażeń. Ciekawostką jest umieszczony niemalże na końcu albumu alternatywny Main Title, tworzony przy współpracy ze znanym muzykiem cEvinem Key’em (osobiście wolę jednak oryginalną wersję). Największą pomyłką jest natomiast zupełnie nic nie wnoszący do treści poprzedzających go utworów, kończący płytę End of Days Dance Mix autorstwa samego Key’a. Debney dał się wyszumieć swojemu współpracownikowi, efektem czego jest iście industrialna, bezbarwna wariacja na temat przewodni partytury. Przymykając oko na ten jałowy komercyjny zabieg, płyta z muzyką do End of Days trzyma pewien poziom – to solidna praca, doskonałe rzemiosło godne uwagi wszystkich, dla których oprawy do filmów grozy/thrillerów są szczególnie ważne.


Najnowsze recenzje

Komentarze