Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
A.R. Rahman

127 Hours (127 godzin)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 23-01-2011 r.

Wejście A.R. Rahmana na hollwyoodzkie salony było chyba najgorętszym tematem dyskusji fanów muzyki filmowej przy okazji rozdawania wszelakich nagród i wyróżnień za rok 2008. Specyficzna, przepełniona popowymi piosenkami i bollywoodzkimi naleciałościami muzyka „Mozarta z Madrasu” do filmu Dany’ego Boyle’a Slumdog Millionaire z miejsca podzieliła słuchaczy. Jedni doceniali błyskotliwe działanie w filmie, inni nie mogli się pogodzić, że coś takiego miażdży w wyścigu po statuetki największe sławy gatunku. Wszyscy zastanawiali się natomiast, czy Hindus wróci do Bollywood, czy też pójdzie za ciosem i jeszcze nie raz da znać o sobie zachodnim widzom/słuchaczom. Wprawdzie Rahman rodzimego kina nie zostawił, jednak na Slumdogu swojej przygody z kinem amerykańskim czy europejskim nie zakończył. Jeszcze w 2009 napisał całkiem niezły score do komedii Couples Retreat jednakże podobno żenująco słaby film, nie pozwolił szerzej zaistnieć swojej ścieżce dźwiękowej. Jednak gdy Rahmana ponownie do współpracy zaprosił Danny Boyle, kręcący film o autentycznej historii człowieka, uwięzionego przez kilka dni w skalistej rozpadlinie, można było znów oczekiwać, iż Hindusa czeka przynajmniej kilka nominacji. I tak też się stało.

127 godzin z racji swojej tematyki, ograniczającej mimo wszystko możliwości reżysera w zafascynowaniu widza, pewnie nie zgarnie w połowie tylu nagród co Milioner z ulicy. Sam Rahman w większości wypadków pewnie również obejdzie się smakiem, także z tego powodu, że tym razem jego muzyka, nie działa aż tak wybornie, jak w poprzednim filmie Boyle’a. Mimo to, Hindus znów pokazuje się z jak najlepszej strony i znów zwraca na siebie uwagę na Zachodzie. Choć pewnie nie przekona większości nieprzekonanych, a jedynie potwierdzi dobre opinie, u tych, którzy potrafili go polubić za Slumdoga. Obiektywnie chyba wszyscy powinni przyznać, że Rahman, po raz kolejny nie tworzący konwencjonalnej ilustracji i posiadający swój własny styl, nie jest niewolnikiem hinduskich brzmień i potrafi stworzyć muzykę zdecydowanie bardziej amerykańską, pasującą jak ulał do pejzaży kanionów stanu Utah, czy to posługując się orkiestrą w The Canyon, czy eksponując głównie brzmienie gitar na tle elektroniki w Touch of the Sun.

Acid Darbari oraz R.I.P. to z kolei brzmienia świetnie oddające gorący klimat skalistej pustyni. W tym pierwszym usłyszymy etniczny flet, przynoszący skojarzenia z Bliskim Wschodem, wiolonczelę oraz ciekawy efekt w postaci wokalu i towarzyszącego mu gitarowego riffu, zaś w drugim quasi-arabski wokal i perkusjonalia połączone z elektroniką. W obu przypadkach obok bardzo plastycznej wizji gorąca, zmęczenia, halucynacji wręcz, kreślonych muzyką, Rahmanowi udaje się dobrze oddać beznadzieję sytuacji, w której znalazł się bohater, a w krótkim niestety, ale jakże intensywnym finale R.I.P. całkiem sporą dawkę dramaturgii i adrenaliny. Jednak ten akurat fragment, o ile pamięć mnie nie myli, nie znalazł się w filmie.

Najbardziej charakterystycznym elementem 127 Hours nie są wszakże ani brzmienia pustynne, ani amerykańskie, lecz temat wyzwolenia ze skalistej pułapki. Oparty o modernistyczne brzmienia gitary, gitary elektrycznej, syntezatorów czy perkusji, wiąże się niewątpliwie z głównym bohaterem, jego fascynacją sportem ekstremalnym, nie zaś z naturą, która uwięziła go w pułapce. Jego pierwsze pojawienie się w Liberation Begins jest jeszcze niepełne, to dopiero zalążek, a utwór ten ilustruje pierwsze, nieudane próby uwolnienia się. Liberation In A Dream już rozwija w pełni ten temat i jest jego najbardziej rockową i agresywną aranżacją. Zaś ostatnie Liberation jest chyba najbardziej tryumfalne i usłyszymy w nim smyczki, mogące przynosić skojarzenia z utworem Mausam & Escape ze Slumdog Millionaire. Które z tej dwójki lepsze, to już zależy od indywidualnych preferencji słuchaczy, oba są niewątpliwie highlightami albumu.

Na tym znajdziemy poza muzyką instrumentalną Rahmana, jeszcze kilka piosenek. W przeciwieństwie do pierwszej współpracy Hindusa z Boyle’m, jest współautorem tylko jednej. Zaśpiewane głosem całkiem popularnej piosenkarki Dido If I Rise nie jest szczególnie chwytliwe, ale to całkiem przyjemny i ciekawie napisany song. Pozostałe to już prawdziwa mozaika stylistyczna i przekrój różnych lat i stylów w muzyce popularnej. Wszystkie one doskonale prezentują się w filmie, podłożone pod teledyskowy momentami montaż Boyle’a, jednak powtykane pomiędzy kompozycje Rahmana przynajmniej niektóre mogą zirytować i skłonić do przeskoczenia na następny track krążka. Obok nich usłyszymy jeszcze fortepianowy utwór Chopina, ot tak, żeby było jeszcze różnorodniej.

Pewnie znów znajdą się krytykanci, którzy nie zdzierżą tak niekonwencjonalnej muzyki, ale ja Rahmanowi odmówić przyzwoitej noty nie zamierzam. Owszem, traci ta muzyka na wydaniu albumowym, głównie przez piosenki przemieszane ze „scorem” pozornie bez ładu i składu,. Faktycznie utwory są najzwyczajniej w świecie ułożone w porządku chronologicznym ich pojawiania się w filmie, jednak w wypadku tej płyty nie był to chyba najlepszy pomysł. Nie zmienia to faktu, że 127 godzin A.R. Rahmana mi się całkiem podoba i myślę, że przynajmniej wśród osób, które widziały film, znajdzie ona jeszcze niejednego (umiarkowanego ale zawsze) entuzjastę.

Najnowsze recenzje

Komentarze