Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Bartosz Chajdecki

Czas honoru

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 07-04-2011 r.

Inspirowany autentyczną historią tzw. Cichociemnych, polskich dywersantów przerzucanych z Londynu do okupowanej Warszawy, serial Czas honoru pojawił się na antenie rodzimej telewizji w drugiej połowie 2008 roku i z miejsca zyskał sobie bardzo liczne grono sympatyków, głównie wśród młodej widowni. Najwyraźniej producentom udało się w odpowiednich proporcjach połączyć wątki sensacyjne z obyczajowo-melodramatycznymi i nie trzymając się wiernie historii, ani nie bawiąc w przesadną martyrologię, z wątkami patriotycznymi trafić w gusta współczesnego widza. Swoje pewnie zrobili też aktorzy rekrutujący się z tych „młodych, pięknych, popularnych”, którzy swoimi nazwiskami przyciągnęli przed ekran fanów. Starając się stworzyć nową jakość w polskiej telewizji, twórcy nie zapomnieli na szczęście o muzycznej stronie produkcji. Zachęceni otrzymanymi próbkami, zaprosili do współpracy debiutanta w branży, młodego kompozytora Bartosza Chajdeckiego, który wcześniej pisał jedynie muzykę teatralną oraz zilustrował kilka niszowych dokumentów czy krótkometrażówek.

Trzeba przyznać, że Chajdecki miał szczęście. Trafił na producentów, którzy po pierwsze nie bali się zaufać początkującemu twórcy, a po drugie, którzy byli zainteresowani stylem, jaki kompozytor im zaproponował: muzyką wyrazistą, melodyczną, energiczną, przekazującą proste emocje, potrafiącą trafić do każdego widza/słuchacza, zarazem daleką od zatrzymywania się na smutku i męczeństwie, czy od stanowienia nieprzeszkadzającego tła. Muzykę brzmiącą nawet momentami bardziej hollywoodzko jak polsko, ale skoro twórca ze spektaklami teatralnymi zdążył objechać kawałek świata, współpracował też z amerykańskimi instytucjami kulturalnymi, to i nie ma się co dziwić. Żeby tego wspomnianego szczęścia nie było za wiele, to młody twórca na stworzenie ilustracji do pierwszego sezonu serialu miał jedynie 3 tygodnie, w czasie których muzykę należało nie tylko skomponować i zorkiestrować ale i nagrać. Oczywiście przy takich terminach praktycznie niemożliwe byłoby tworzenie muzyki pod obraz dla każdego z odcinków, ale w przypadku Czasu honoru przyjęto inny model komponowania i użycia muzyki. Pomijając może kilka scen z pierwszych dwóch odcinków, które były w pełni nakręcone i zmontowane w momencie przystępowania do pracy przez kompozytora, cała reszta powstała na zasadzie tworzenia motywów czy muzycznych fragmentów pod pewien rodzaj sytuacji, jakie miały mieć miejsce w scenariuszu: do pościgów, scen romantycznych, dramatycznych etc. Z tych kawałków muzyczny konsultant miksował i montował score pod konkretne sceny poszczególnych odcinków. Tego typu schemat pracy, odmienny od standardowego obecnie na zachodzie podejście, wszakże nie jest niczym nowym. Jedna z cieszących się największą popularnością ścieżek serialowych w historii, Robin of Sherwood zespołu Clannad, powstała przecież w sposób bardzo podobny.

Mimo wynikających z powyżej opisanego systemu pracy ograniczeń, kompozycja Chajdeckiego oddziałuje w serialu nad wyraz solidnie. Liczne motywy, duża emocjonalność, kilka charakterystycznych zabiegów (w tym uderzanie drzewcami smyczków o struny) no i przede wszystkim chwytliwa muzyka z czołówki, sprawiają, że muzyka w serialu może się podobać i zwrócić na siebie uwagę. Nic dziwnego, że wraz z popularnością serialu rosło zapotrzebowanie na wydanie kompozycji Chajdeckiego. Na to trzeba było czekać aż do roku 2010, kiedy to Polskie Radio S.A. wypuściło krążek zawierający wyselekcjonowany godzinny materiał z trzech sezonów serialu, jakie do tego momentu się ukazały. Do wydania doszło m.in. dzięki zaangażowaniu się w nie portalu soundtracks.pl a szczególnie niestrudzonego promotora współczesnej polskiej filmówki (może często jakościowo niesatysfakcjonującej, ale przynajmniej po wydaniu płytowym można to w pełni ocenić), nierzadko goszczącego na naszym Forum – Adama Krysińskiego. I wprawdzie można by nieco ponarzekać na stronę graficzną wydania, zwyczajnie brzydką okładkę i wywaloną na dwie strony książeczki reklamę jednego ze sponsorów płyty, ale trzeba się cieszyć, że wydanie w ogóle ujrzało światło dzienne i to w ciekawszej formie, niż jakiś dodatek do gazety. Pochwalić też należy odpowiednie przygotowanie materiału. W przeciwieństwie do na przykład pochodzących z tego samego roku wydań muzyki Lorenca przez Polskie Radio, tym razem nie mamy trwających poniżej minuty, wyjętych z ilustracyjnego kontekstu zapchajdziur, ale 16 akuratniej długości suit tematycznych.

I trzeba powiedzieć, że te 16 utworów, jeśli ktoś liczy po prostu na dobrą muzyczną zabawę, może się podobać. Chajdecki pokazuje, że ma talent do pisania łatwo wpadających w ucho, naładowanych energią i patosem tematów i nie ogranicza się to tylko do Czołówki. Utrzymane nieco w stylu zimmerowskich anthemów Okupacja czy Czas honoru są w stanie porwać szersze grono odbiorców. I nawet w pierwszej chwili sprawiający wrażenie przesadnie kiczowatego chór wykrzykujący „Czas honoru” w pierwszym z tej dwójki utworów można polubić. Mnie osobiście jednak najbardziej podbają się liryczno-romantyczne kompozycje, z bardzo ładnymi partiami fortepianowymi w wykonaniu znakomitego pianisty Konrada Mastyło (znanego m.in. z współpracy ze Zbigniewem Preisnerem), zwłaszcza: Warszawa i Miłość. W ogóle trzeba przyznać kompozytorowi, że niezależnie czy o patos, czy przygnębienie, o radość czy niepokój, emocje w jego muzyce są ewidentne i klarowne. Stąd pewnie taki jej sukces.

By nie było za różowo, trzeba wskazać na ewidentne wady Czasu honoru. Podstawowe wynikają z możliwości, jakie miał Chajdecki. Już nawet pomijając tak krótki okres czasu (z samym komponowaniem wyrobił się ponoć w ledwie 9 dni!) jaki miał do dyspozycji, środki na wykonanie jego partytury, jak to w polskich warunkach bywa, były niestety mocno ograniczone. I to wyraźnie słychać. Muzyka często brzmi, mówiąc kolokwialnie, „biednie”. Głównym problemem nie jest wszakże doskwierający brak większej sekcji dętej, ale brzmienie smyczków, często sprawiające wrażenie sztucznego, syntetycznego. Ciężko tu stwierdzić czy to efekt jakichś miksów żywych instrumentów z elektroniką (zwłaszcza w ostatnim utworze) wymuszonego być może aż tak małym składem orkiestry, fatalnego nagrania, a może błędów aranżacyjnych (w końcu wielu znakomitych kompozytorów też często musiało sobie radzić z problemem skromnej liczby wykonawców i… radzili sobie). Może odpowiedź na to pytanie dadzą koncerty tej muzyki, gdy zostanie ona wykonana przez większą orkiestrę.

Mimo, że Chajdecki potrafi nadać muzyce stylistyczną jedność (można by napisać: swój styl, ale by stosować takie określenia musiałbym zapoznać się z większą ilością prac tego twórcy), to jednak liczne inspiracje, czy nawet zapożyczenia, są w Czasie honoru słyszalne aż nadto. Doszukać się można podobieństw do Preisnera (to w końcu swoisty mentor Chajdeckiego), Lorenca (Pogoń), Zimmera czy Rabina (zwłaszcza ostatni utwór), a nawet Poledourisa i Hornera. Zaś sama melodia z czołówki przypomina trochę, choć tu obstawiałbym przypadek, jeden z tematów z The Soong Sisters Kitaro i Randy’ego Millera. Na szczęście nie ma tu żadnych ordynarnych kopii, jednak trudno także określać kompozycję mianem szczególnie oryginalnej.

Osobną kwestia to fakt, iż oprócz utworu piątego, wszelkie pozostałe nie były pisane bezpośrednio pod konkretne sceny. Z jednej strony stanowi to zaletę – muzyka jest wyzbyta ilustracyjnego charakteru i nie potrzebuje filmowego kontekstu, by trafiać z emocjami. Z drugiej strony momentami zdaje się prowadzić donikąd. W utworze słyszymy przez kilka minut jeden motyw i tak naprawdę nic się z nim nie dzieje, wszystko jest jednostajne, brak emocjonalnej zmienności, co może nie do końca podobać się miłośnikom muzyki filmowej.

Czas honoru został wśród słuchaczy przyjęty dość różnie. Jednym bardzo się spodobał, inni chwalili energetyzm i melodyjność, ale też wskazywali na wady tej muzyki, a co niektórzy uznali ją za kiczowatą. Podejrzewam, że najprzychylniejsze opinie zyskać mógł wśród ludzi nie słuchających „nałogowo” muzyki filmowej, nie zwracających uwagi na niedostatki kompozycji, lub ich nieświadomych, do których trafiła swoją bezpośredniością i emocjonalnością. Przypomina mi to trochę casus Piratów z Karaibów, przeniesiony na nasz lokalny grunt. Oczywiście partytura Chajdeckiego nie wzbudza aż tak skrajnych emocji, nie jest też dziełem rzemieślniczego kolektywu, niemniej cechują ją, choć w dużo mniejszej skali, podobne zalety (chwytliwość, przebojowość, przyciąganie ludzi na co dzień nie słuchających filmówki) oraz wady (kiepskie brzmienie, prostota, ocieranie się o kicz, pewne wtórności). W przeciwieństwie do wspomnianych Piratów… zalety przeważają nad wadami, wady nie są z kolei aż tak dyskwalifikujące. Stąd końcowa nota jest jak najbardziej pozytywna, a twórcy muzyki należą się słowa uznania za to, że nieco rozruszał tę naszą rodzimą muzykę filmową. I życzenia, by na tym nie poprzestał.

Najnowsze recenzje

Komentarze