Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

Star Trek (Deluxe Edition)

(2010)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 15-05-2011 r.

Nie powiem, zastanawia mnie trochę fenomen tego nowego Star Treka w wykonaniu J.J. Abramsa. Film, zdawać by się mogło oderwany zupełnie klimatem od tych poprzednich z serii, zrobił całkiem sporą karierę zarówno wśród fanów jak i reszty społeczeństwa (głównie oczekującego od kinematografii wartkiej i okraszonej solidną dawką efektów specjalnych akcji). Tym bardziej zastanawia mnie komercyjny sukces ścieżki dźwiękowej do tego filmu. Ścieżki Michaela Giacchino, który jakże rozminął się z całą spuścizną Goldsmitha, Hornera i innych ludzi kreujących muzyczne uniwersum Star Treka na przestrzeni wielu dekad. Odejście w stronę maksymalnego wykorzystania potencjału orkiestry, zubożenie palety tematycznej sprowadzonej tylko do powiernika muzycznej akcji… To wszystko zabiło swoistą tożsamość i poczucie przestrzeni jakie od lat towarzyszyło oprawom do Trekowych produkcji. Partytura Giacchino okazała się niczym więcej jak tylko doskonałym rzemieślniczym produktem – anonimowym i tak samo popcornowym jak film do którego przynależy.



Zdawać by się mogło, że 45-minutowy soundtrack zamknął na krążku wszystko to, co partytura Giacchino miała do zaoferowania. Bynajmniej! Układ albumu zapewniał słuchaczom sporą dawkę muzycznej akcji z początku i końcówki obrazu, pomijając przy tym sporą część materiału ze środka filmu. W środowisku fanowskim zawrzało. Zaczęto domagać się jakiegoś rozszerzonego wydania, co w końcu skłoniło posiadacza praw autorskich (wytwórnię Varese Sarabande) do działania. Tym oto sposobem, prawie równo rok po premierze oryginalnego soundtracku, na rynku ukazało się specjalne, limitowane do 5 tysięcy sztuk, dwupłytowe wydanie, tym razem z całością materiału muzycznego, jaki znalazł się w filmie. „Deluxe Edition” sprzedało się błyskawicznie, tak samo jak błyskawicznie wyszły na wierzch wszystkie mankamenty tego zrobionego w pośpiechu albumu. Okazało się, że poza samą muzyką (gdzie przywrócono nawet partie chóralne w utworach, które rok wcześniej brutalnie z nich „wykastrowano) , prawdziwy fan nie mógł liczyć na większą ilość atrakcji. Zarówno grafika jak i znajdujące się w książeczce opisy, to bida z nędzą. Warto było inwestować? Osobiście skłaniam się ku idei pozostania przy pierwotnie wydanym krążku. Czemu? Spójrzmy na zawartość tego limitowanego wydania , aby się o tym przekonać.




Pierwszą płytę otwiera temat przewodni filmu – tu nie ma większego zaskoczenia. W przeciwieństwie jednak do oryginalnego albumu z 2009 roku, ten wzbogacony jest o ilustrację kluczowego dla dalszej fabuły wydarzenia. Pięciominutowa sekwencja poprzedzająca dramatyczny koniec statku USS Kelvin rzuca nas w wir szaleńczej akcji, przerywanej budującą napięcie, ale stricte ilustracyjną materią. W tym miejscu nie jest jeszcze najgorzej. Brak kontekstu filmowego nie powoduje, że słuchacz traci ambicje do dalszego odkrywania zawartości „Deluxe Edition”. Znudzenie pojawia się w momencie, gdy przebrniemy przez Main Title. Symfonia barw i muzycznego entuzjazmu opada, a na pierwszy plan wkracza rzemiosło sprawnego prześlizgiwania się pomiędzy scenami filmowymi. Pomijając kilka ciekawych momentów o charakterze etnicznym, tak naprawdę nudziłem się jak mops czekając na utwory opisujące scenę przedostawania się młodego Kirka na pokład nowego Enterprise. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wraz z nastaniem upragnionego fragmentu, zostanę brutalnie rzucony w prawie półgodzinną batalię pomiędzy instrumentami smyczkowymi z prężnie działającą sekcją dętą blaszaną. Giacchino rzadko kiedy daje nam odpocząć od tego rytmicznego action score – ciekawego pod względem technicznym, ale ubogiego w melodie zdolne przyciągnąć uwagę na dłuższą metę.



Czy „Deluxe Edition” prezentuje nam pod względem tematycznym coś nowego? Śmiem twierdzić, że raczej nie. Oryginalny album pokazał, że Star Trek w wykonaniu Giacchino, to ścieżka dwóch tematów i masy nawiązań do nich. Rozszerzone wydanie wcale nie obala tego mitu. Owszem, kompozytor od czasu do czasu próbuje eksperymentować z wyprowadzaniem nowych melodii (przykładem może być Dad’s Route to School). Mają one jednak charakter przygodny i niestety giną w meandrach nadmiernej funkcjonalności skomponowanego materiału. Godnymi zapamiętania będą natomiast melancholijne An Endangered Species oraz I Gotta Beam Me, dające podwaliny pod piękny temat z That New Car Smell – utworu niejako zamykającego opowiadaną przez Abramsa historię.



Drugi krążek jawi się jako twór znacznie spójniejszy pod względem melodyjnym. Po znanym z oryginalnego albumu, Nice to Meld You, otrzymujemy kilka utworów o większym zabarwieniu emocjonalnym. Dziwne? Bynajmniej, choć słuchając nieco bardziej subtelnego niż dotychczas Giacchino mamy prawo poczuć się wyobcowani. Mało tego. Bawiąc się instrumentarium etnicznym, kompozytor serwuje nam kilka ckliwych co prawda, ale soczyście brzmiących solówek na erhu.

Chwila zadumy kończy się wraz z Trekking Down The Narada. W tym momencie zaczyna się prawdziwa, orkiestrowa jazda bez trzymanki, czyli to, do czego kompozytor zdążył nas już przyzwyczaić na przestrzeni lat. Porównując tracklisty obu wydań soundtracków, nie trudno dojść do wniosku, że to pierwsze (z 2009 roku) właściwie wyczerpuje cały potencjał oprawy muzycznej z finalnej konfrontacji pomiędzy Nero, a Kirkiem. Zaledwie dwa nowe utwory nie mają prawa radykalnie zmienić naszego wcześniej wyrobionego zdania o partyturze Giacchino. Dlatego…



Choć zaliczam się do grona wiernych fanów serii, a nade wszystko muzycznego uniwersum Star Treka, specjalne wydanie partytury do filmu Abramsa spływa po mnie jak deszcz po szybie. Ta półtoragodzinna podróż przez skomplikowany warsztat twórczy Giacchino odniosła odwrotny skutek do zamierzonego – utwierdziła mnie tylko w przekonaniu na temat anonimowości ścieżki do jedenastego Star Treka. Zdecydowanie lepiej wypada pod tym względem oryginalny album, prezentujący potencjał partytury w przystępnej 45-minutowej formie. Po co to było? Na to pytanie niech odpowiedzą sobie kręcący nosem posiadacze „Deluxe Edition”, zwłaszcza ci wyprzedający je ostatnio na popularnych serwisach aukcyjnych. Niemniej daję plus do oceny za samo podjęcie się przez Varese próby pokazania tej ścieżki w nieco szerszym kontekście. Panie Townson, może czas rozejrzeć się za prawdziwym Trekowym klasykiem takim jak Insurrection, czy First Contact?

Inne recenzje z serii:

  • Star Trek: The Motion Picture
  • Star Trek: The Wrath of Khan
  • Star Trek: The Wrath of Khan (expanded)
  • Star Trek: The Search for Spock
  • Star Trek: The Search for Spock (expanded)
  • Star Trek: The Voyage Home
  • Star Trek: Final Frontier
  • Star Trek: Final Frontier (expanded)
  • Star Trek: The Undiscovered Country
  • Star Trek: The Undiscovered Country (expanded)
  • Star Trek: Generations
  • Star Trek: Generations (expanded)
  • Star Trek: First Contact
  • Star Trek: First Contact (expanded)
  • Star Trek: Insurrection
  • Star Trek: Insurrection (expanded)
  • Star Trek: Nemesis
  • Star Trek: Nemesis (Deluxe Edition)
  • Star Trek: The Next Generation
  • Star Trek: Voyager
  • Star Trek: Deep Space Nine
  • Star Trek: Enterprise
  • Star Trek: Enterprise (Canamar, Regenerations)
  • Star Trek (2009)
  • Star Trek Into Darkness
  • Star Trek Into Darkness: The Deluxe Edition
  • Star Trek Beyond
  • Star Trek Beyond: The Deluxe Edition
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze