Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Harry Gregson-Williams

Arthur Christmas (Artur ratuje Gwiazdkę)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 02-12-2011 r.

Sezon na mikołaje i świecące ciężarówki przemierzające przede wszystkim bloki reklamowe publicznych stacji telewizyjnych, uważam za otwarty! Oto bowiem już od początków listopada repertuar stacji telewizyjnych i kin zdominowały pozycje świąteczne – tak polskie jak i zagraniczne. Wśród wielu mniej lub bardziej udanych filmów fabularnych są również te kierowane do najmłodszej dziatwy. Artur ratuje Gwiazdkę, to historia Artura – najmłodszego z synów poczciwego brodacza – który nie mogąc pogodzić się z faktem, że jedno z dzieci gdzieś na świecie pozbawione zostanie świątecznego prezentu, rusza w szaleńczą podróż, aby ukontentować malucha. Brzmi jałowo? Cóż, rozrywka rządzi się swoimi prawami, a tej w filmie pani Smith na pewno nie zabraknie.

W rozrywkowym tonie zachowana musiała zostać również muzyka, za którą odpowiedzialny był tutaj starszy z braci Gregson-Williamsów, Harry. Co przyciągnęło twórcę Królestwa Niebieskiego i Księcia Persji do takiej produkcji? Ciężko powiedzieć. Przyglądając się jego ostatnim angażom i efektom tej morderczej pracy, traciło się jakąkolwiek nadzieję na dobrą przyszłość tego kompozytora w branży. Tym większe było moje zdziwienie, gdy zmierzyłem się z Arturem. Okazało się bowiem, że ten niepozorny, mało istotny wydawać by się mogło, projekt, dostarcza wielu pozytywnych wrażeń! Muzyka Harry’ego, choć do najoryginalniejszych nie należy, jest po prostu sympatyczna, polifoniczna i jak to w solidnych oprawach do filmów animowanych być powinno – przebojowa. Co ciekawe, słuchając tej ścieżki poczułem się jakbym słuchał jedno z dzieł… Ruperta Gregsona-Williamsa. Utwory Mission Control, czy Paris Zoo? zakrawały bowiem (tematycznie, jak i wykonawczo) o współtworzoną z Julianem Nottem oprawę muzyczną do Wallace’a i Gromita. Kto wie, może brat Harry’ego udzielał się po cichu przy tym projekcie, a może jest to tylko niezamierzona zbieżność. Jak sądzicie?

Dyskusji nie podlega jednak fakt, że partytura do Artura to twór stricte rozrywkowy, zrealizowany z godnym uwagi rozmachem i zaopatrzony w solidną podstawę tematyczną. Mamy zatem orkiestrę korzystającą z bogactwa jej pełnego składu, wspomagający ją chór, trochę elektroniki i masę stylistycznych zabiegów sugerujących miejsce i czas rozgrywającej się w filmie akcji.


Płytę rozpoczyna nieco drętwy, ale nie pozbawiony tak potrzebnego w filmie ładunku dramatycznego, fragment muzyczny. Po nim przychodzi czas na wspomnianą wyżej, niczym nie skrępowaną rozrywkę. Operation Christmas to esencja akcji nie bez powodu przywołująca na myśl ścieżki dźwiękowe do filmów o Jamesie Bondzie. Silnie wyeksponowana sekcja dęta blaszana, kształtujące rytmikę elektroniczne sample i wspaniałe pasaże pomiędzy poszczególnymi motywami – tak w skrócie scharakteryzować można to, co usłyszymy nie tyle w tym utworze, ale na całej długości i szerokości płyty. Jest to również wykładnia języka stylistycznego, który podejmuje w Arturze Harry Gregson-Williams. Jak na animację przystało mamy tu zatem sporo muzyki dźwiękonaśladowczej, czyli tzw. Mickey Mousingu. Nie przybiera on tu jednak formy skrajnie ilustracyjnej. Tematy wyprowadzane przez kompozytora układają się w logiczną całość i nawet nieznajomość kontekstu filmowego nie odbierze znacznej przyjemności z obcowania z tą ścieżką. Po film warto jednak sięgnąć, gdyż tylko w jego obliczu muzyka HGW nabiera pełnych barw. W nim dowiemy się na przykład skąd obecność latynoskich motywów w utworze The Wrong Trelew.

Do najciekawszych pomysłów kompozytora zaliczyć należy sięgnięcie po stary elektroniczny przyrząd – „fale martenota”, Ten klasyczny, wydawać by się mogło, instrument, z powodzeniem tworzy mistyczną otoczę do pewnych wydarzeń, które opisuje utwór Paris Zoo?. W partyturze nie zabrakło również pastiszów tradycyjnych kolęd (Serengeti Escape) i klasycznych zabiegów napominających o czasie i miejscu akcji. Mamy zatem sporo świątecznych dzwoneczków, które towarzyszą dyktującej tempo, sekcji perkusyjnej (bądź ją zastępują) oraz „anielskie” chóry, przypominające wspaniałą pracę Alana Silvestriego, Ekspres Polarny. Oczywiście nie mogło zabraknąć również piosenki promującej (i wieńczącej) film. Tym razem padło na klasyk – Make Someone Happy. Ot całkiem ładna świąteczna interpretacja zbliżona klimatem do utworu śpiewanego przez Jimmy’ego Durante.



Niemniej jednak ścieżka dźwiękowa do Artura nie jest pozbawiona wad. Sama kwestia dosyć średniej oryginalności karze wykluczyć ją z grona potencjalnych highlightów gatunku. Są również fragmenty, gdzie słuchacz najzwyczajniej w świecie zaczyna „odpływać” od nadmiaru treści (zwłaszcza tych elektronicznych). Ogólne wrażenia wyniesione z kilkukrotnego przesłuchania tej partytury są jednak całkiem pozytywne. Osobiście polecałbym raczej delektowanie się tą muzyką tam, gdzie sprawdza się ona najlepiej – w filmie.



Ciekawa, zupełnie niezobowiązująca pozycja.

Najnowsze recenzje

Komentarze