Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Vangelis

Alexander

(2005)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Wudarski | 15-04-2007 r.

Po 12 latach Vangelis powraca z nowym soundtrackiem. Nie ukrywam, że podobnie jak większość miłośników muzyki filmowej gorąco czekałem na tę chwilę. Apetyt wzmagało dodatkowo kilka czynników. Po pierwsze temat filmu. Nie od dziś wiadomo, że wysokobudżetowa produkcja epicko – historyczna, umożliwia twórcy stworzenie intrygującej oprawy muzycznej, oprawy pełnej tematów i patetycznych rozwiązań, wreszcie oprawy która może uciec od underscoru. Drugim czynnikiem była osoba reżysera. Oliver Stone to twórca którego wrażliwość w zakresie ścieżki dźwiękowej jest szeroko znana, twórca który nie boi się oryginalności i korzystania z intrygujących rozwiązań muzycznych („Pomiędzy niebem a Ziemią”, „The Doors”, „Urodzeni Mordercy”). Ostatnią wreszcie informacją, która kazała mi czekać z utęsknieniem na soundtrack z Alexandra, była wiadomość o wykorzystaniu przez Vangelisa na szeroką skalę orkiestry i żywych instrumentów. Środki te w dotychczasowej twórczości greckiego kompozytora choć pojawiały się raczej sporadycznie („1492 Conquest of Paradise”, „Mythodea”) zawsze dawały niezapomniany efekt.

Jak widać nadzieje były ogromne. Niestety już pierwsze przesłuchanie płyty i pierwsze obejrzenie filmu pokazało, że nie mamy do czynienia ze ścieżką genialną, rewolucyjną, wytyczającą nowe szlaki w muzyce filmowej. W zamian otrzymaliśmy typowy dla Vangelisa produkt, niemal zupełnie wyzuty z muzycznej pomysłowości i oryginalności, produkt który jest jedynie odrywaniem kuponów od dawnych, jakże imponujących dokonań twórcy.

Alexander to kolejny dobry przykład jak można zmarnować okazję na stworzenie niezapomnianej ścieżki, ścieżki która w panteonie soundtracków zajmowałaby poczesne miejsce. Pozornie Vangelis daje nam wszystko to co powinna mieć dobra epicka muzyka. Ogromna orkiestra, patetyczne, chwytliwe w swej prostocie tematy („Titans”, „Across the Mountains”, „Eternal Alexander”), pulsujący rytm w utworach dramatycznych („The Drums of Guagamela”, „Preparation”), wreszcie etniczne fragmenty, pełne orgiastycznej namiętności („Roxane’s Dance”, „Eastern Path”, „Gardens of Delight”). Ale… Właśnie wszystko brzmi tak nieoryginalnie. Zupełnie tak jakby w niemal każdym z wymienionych utworów Grekowi brakowało inwencji. Kompozytor nie tylko kopiuje samego siebie („Titans” to nowa wersja tematu z „Conquest of Paradise”, „One Morning At Pella” i „Gardens of Delight” nawiązują do El Greco i Mythodei), lecz także powiela innych („The Drums of Gugamela” to kolejna wariacja na temat słynnego czteronutowca Gustava Holsta, „Eastern Path” to połączenie „Duduk of the North” Zimmera ze skrzypcami Elfmana z Big Fish, „Bagoas’ Dance” to wersja „Dark Moon, High Tide” Afro Celt Sound System, utworu znanego z filmu Gangi Nowego Yorku, wreszcie „Preparation” może przypominać Drakulę Kilara).

Wydaje się, że Vangelis zbyt bardzo chciał napisać ścieżkę wpasowującą się w klasyczną konwencje filmu epickiego, konwencję do której kompozytor po prostu nie ma predyspozycji. Efektem jest praca najzwyczajniej w świecie nieudana. W kilku miejscach orkiestra gryzie się z elektroniką, sprawiając że wszystko brzmi sztucznie i wymuszenie („Young Alexander”, „The Charge”, „Preparation”). Widać wyraźnie, że takie łączenie na szeroką skalę tych dwóch materii Vangelisowi wyraźnie nie odpowiada. Znacznie lepiej twórca czuje się w elektronice. Takim typowym utworem elektronicznym jest „Roxane’s Veil” (ze względu na swoje zbyt współczesne brzmienie nie wykorzystany w filmie). W sposób niemal bezpośredni nawiązuje on do stylu znanego z Ocean lub Voices. Mimo iż nie brzmi on specjalnie oryginalnie, to jednak ciekawe łączenie syntezatora z delikatnymi skrzypcami Vanessy Mae może stanowić całkiem niezły chwyt marketingowy.

Niewątpliwie warto również rozważyć jak muzyka Vangelisa wypada w filmie. Niestety należy stwierdzić że brzmi ona bardzo średnio. W wielu miejscach mamy wyraźne wrażenie iż kompozytorowi po prostu brakowało pomysłu na adekwatną ilustrację (moment zabójstwa Filipa Macedońskiego jest tego najlepszym przykładem). Także niemal cała muzyka bitewna nie robi wrażenia, brzmiąc zupełnie bezbarwnie. Odnoszę wrażenie jakby Vangelis wahał się czy za pomocą nowoczesnych środków wykreować klimat pewnego odrealnienia, czy stworzyć klasyczną, hollywoodzką ilustrację, nawiązująca do dokonań Rozsy i całego nurtu tradycyjnej muzyki epickiej. Efektem tych wahań jest hybryda, która ani nie kreuje tego specyficznego, odrealniającego dystansu jaki znamy choćby ze słynnego „Conquest Paradise”, gdzie Vangelis za pomocą swojej muzyki tworzył mit Kolumba marzyciela, ani nie powala monumantalnością klasycznego brzmienia (znanego z Troi Yareda). W Alexandrze owo niezdecydowanie Greka sprawia, że symboliczny przekaz muzyki jest zupełnie zatarty. I to jest chyba jednym z największych zarzutów jaki można postawić owej ilustracji.

Przed uznaniem Alexandra za płytę beznadziejną ratuję kilka utworów. Przede wszystkim są to „Titans”, „Dream of Babylon”, „Across the Mountains” i bardziej interesująca wersja tego tematu „Eternal Alexander”. Szlachetne, patetyczne, słowem takie jakie powinna być muzyka do epickiego filmu rodem z Hollywoodu. Niestety fragmenty te pojawiają się w filmie rzadko, niemal mimochodem (dopiero napisy końcowe dają pełną wersję tematu „Titans”!!!), co niewątpliwe jest sporym minusem.

Podsumowując. Alexander Vangelisa to dokonanie we wszechmiar średnie. Nieoryginalne, nieawangardowe, kolejny przykład soundtracku, który nie spełnił pokładanych w nim nadziei fanów muzyki filmowej. Po przesłuchaniu płyty nawiedziła mnie refleksja, iż muzyka Vangelisa, twórcy który kiedyś wytyczał nowe szlaki, dziś już nie penetruje nowych światów muzycznych. Powoli odchodzi do lamusa, lamusa w którym co gorsza zaczyna gościć coraz więcej dokonań muzyków filmowych.

Niniejszy tekst jest poprawioną i uzupełnioną wersją recenzji zamieszczonej na portalu www.moviemusic.pl

Najnowsze recenzje

Komentarze