Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Philippe Rombi

Nouvelle guerre des boutons, La (Wojna guzików)

(2011/2012)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 06-06-2012 r.

Była kiedyś w kinie taka moda (a nie było to wcale tak dawno temu, bo jeszcze w latach 80. i 90.), że muzyka w filmie miała być wyrazista, słyszalna i wbijać się w pamięć widza najczęściej charakterystycznym tematem głównym, tudzież brzmieniem czy jakąś ideą. Pomagały jej w tym najczęściej napisy początkowe, pozwalające kompozytorowi bez przeszkód zaprezentować pomysł na przewodnią myśl swojego score. Niestety czasy te minęły i dziś Hollywood promuje inną modę: muzyka jest zazwyczaj nieistotna (chociaż często to samo można powiedzieć o zagubionej pośród CGI fabule), pisana pod temp-track, w filmie zagłuszana przez efekty dźwiękowe czy dialogi. W tym momencie jej brzmienie, tematyka czy strona techniczna przestają się liczyć – skoro i tak tego nie słychać, to grunt, żeby była stworzona szybko i tanio. Kolejni kompozytorzy wpadając w tryby machiny filmowej zdają się zatracać nie tylko swój muzyczny głos ale niemal dar pisania porządnej muzyki. Na szczęście nie wszyscy, bo i nie każdy w tej machinie daje się umieścić. Paru kompozytorom w Hollywood udaje się czasem pracować dla reżyserów potrafiących oprzeć się presji studia i zadbać o jakość muzyki w swoich dziełach, ale zdecydowanie łatwiej mają twórcy w Azji i Europie. Jednym z tych ostatnich jest Philippe Rombi. Choć jest Francuzem, to w równym stopniu wydaje się być następcą wielkich mistrzów, jakich zrodziła jego ojczyzna, co kontynuatorem muzyczno-filmowej myśli hollywoodzkiej sprzed kilku dekad. W muzyce Rombiego znajdziemy niewątpliwie ten urok i chwytające za serce melodie, które cechowały nieodżałowanego Georgesa Delerue, ale orkiestracje, stylistyka, nierzadko także struktura kompozycji wskazują na źródła inspiracji w amerykańskiej filmówce lat minionych, a zwłaszcza w pracach Johna Williamsa. Najlepszym przykładem tego jest ostatnio wydany score do obrazu La nouvelle guerre des boutons.

Film Christophe’a Barratiera jest nie pierwszą i pewnie nie ostatnią ekranizacją powieści Louisa Pergauda z 1912r. opowiadającej o „wojnie”, jaką toczyły ze sobą grupy chłopców z dwóch francuskich miejscowości, w której głównym trofeum były tytułowe guziki. Co ciekawe, film miał premierę 21 września 2011r., dokładnie tydzień po… innej ekranizacji tej samej powieści (zatytułowanej tak jak książka, a więc bez dodanego „nouvelle” – „nowa”), do której muzykę z kolei stworzył Niemiec Klaus Badelt. Wersja Barratiera, która przenosi akcję z początków XXw. do czasów II Wojny Światowej i hitlerowskiej okupacji, okazuje się być zupełnie sympatycznym kinem familijnym, urzekającym sympatycznymi bohaterami (z których najbardziej bawi ten najmłodszy), sielskimi plenerami francuskiej prowincji oraz cudownie staroświecką, znakomicie działającą w obrazie muzyką Philippe’a Rombiego.

Rombi oczarowuje widza już od pierwszych sekund filmu, gdy jego temat przewodni rozbrzmiewa na tle ujęć wiejskiego krajobrazu. Temat ten zresztą jest właśnie taki jak owe pejzaże – rozległy a skromny jednocześnie, piękny, pełen nostalgii, niezaprzeczalnego uroku, ciepły, „żywy” i zarazem kojący. Taki, do którego zawsze chętnie się wraca i miło go wspomina. Przez partyturę przewija się w różnych aranżacjach, choćby w bardziej lirycznej wersji na solowy fortepian, ale to ta pełnoorkiestrowa (ewentualnie z dodatkiem dziecięcego chórku) jest nie tylko najczęściej powracającą ale i najładniejszą. Skonstruowany w oparciu o lejtmotywiczną strukturę score nie opiera się jednak tylko na tej jednej melodii, bo znajdziemy ich tu dużo więcej. Bezsprzecznie tematem numer dwa ogłosić można smutny, quasi dramatyczny, rozbrzmiewający choćby w La Littre et le feu. Celowo określiłem go jako „pozornie” tylko, bo choć w wyżej wymienionym utworze czuć od niego autentyczną ilustrację nieszczęścia, to już w takim Le capture de Lebrac Rombi zdaje się nim bawić i przy pomocy głównie werbla, chóru i etnicznych piszczałek podkręca dramaturgię aż do przesady. Nie znając kontekstu i traktując utwór poważnie, można by powiedzieć, że kompozytor przedobrzył, ale gdy spojrzymy na ilustrowaną nim scenę: pozbawianie guzików uwięzionego bohatera, zobaczymy jak znakomicie muzyka się sprawdza. Dodaje obrazowi komicznego charakteru a jednocześnie podkreśla poważne traktowanie tej sytuacji przez dzieciaki, dla których „wróg” zmierzający z kozikiem w celu odcięcia wszelakich zapinek i sznurówek, jawi się niczym pluton egzekucyjny na prawdziwej wojnie.

Tego typu zabiegów, w których Rombi ilustruje dziecięce potyczki z niby powagą jest zresztą więcej i wychodzą one na dobre soundtrackowi, w przeciwieństwie do momentów, gdy Rombi wybiera slapstick. Co ciekawe kompozytor nierzadko przechodzi pomiędzy jednym a drugim podejściem nawet w obrębie jednej sceny/utworu, jak gdyby zmieniając perspektywę patrzenia chcąc powiedzieć do widza: „spokojnie, to tylko zabawa”. Dobrym przykładem tego jest L’attaque du ponton, gdzie po krótkim preludium z bębnami i dęciakami sugerującym poważny action score, kompozycja zmienia się w slapstickową akcję. Tak samo Bataille des guerriers grecs: z początku rozbrzmiewa antycznym heroizmem, przypominając wręcz poledourisowego Conana Barbarzyńcę, by po chwili płynnie przejść w dynamiczną, radosną aranżację tematu głównego i komediowe tony. Generalnie niestety trzeba stwierdzić, że ta część będąca ilustracją typowo komediową właśnie, ocierająca się momentami o mickey-mousing, choć rzecz jasna odnajduje się w filmie bez zarzutu, to stanowić będzie dla większości słuchaczy, w tym niżej podpisanego, najmniej interesującą, zupełnie nie fascynującą część albumu, obniżającą jego notę. Dużo jest tego zwłaszcza w pierwszej połowie soundtracku i wydaje mi się, że z części tego materiału wydawca mógł śmiało zrezygnować, nie tylko bez szkody, ale wręcz z zyskiem dla płyty. Tym bardziej, że i tak nie prezentuje tu przecież kompletnego score.

Niech w każdym razie nikt nie da się zniechęcić przez te bardzo ilustracyjne fragmenty La nouvelle guerre des boutons, gdyż zbyt wiele tu ciekawego materiału, wspaniale rozpisanego na orkiestrę, chór czy solowe instrumenty, pełnego ładnych melodii i przede wszystkim emocji. Rombi jest kompozytorem, który nie pisze rzemieślniczych muzycznych tapetek ale wkłada w projekty serce (przynajmniej póki co i oby tak zostało), a że potrafi to podeprzeć świetnym warsztatem, otrzymujemy więcej niż zadowalające kompozycje. Owszem, można mu zarzucić, że bardzo trzyma się swoich źródeł inspiracji nie wprowadzając zbytnio nowych, zaskakujących rozwiązań. Rombi od dziecka zafascynowany był symfoniczną muzyką filmową: Goldsmithem, Williamsem i innymi a teraz doskonale słychać to w jego scorach. Wiele idei orkiestracyjnych, zarówno w kwestii rozpisywania melodii tematu przewodniego jak i w częściach bardziej typowo ilustracyjnych, tak jak wspominałem na początku recenzji, ewidentnie przywodzi na myśl prace Johna Williamsa, zwłaszcza jego prace do familijnego kina Spielberga. Dopatrzymy się też podobieństw do Jerry’ego Goldsmitha, napomkniętego Basila Poledourisa czy nawet ścieżek rodem z Golden Age. Przy tym trzeba jednak zaznaczyć, że Rombi nie imituje ich dosłownie ale się nimi inspiruje. Może czasem za bardzo, ale jednak niewątpliwie posiada własny styl, co pokazuje już od ładnych paru lat, a czemu chyba nikt znający choć trochę jego ścieżki, nie zaprzeczy.

Pytanie, co dalej? Nie da się bowiem ukryć, że dziś Rombi w wybranej przez siebie stylistyce, klasycznego symfonicznego grania jest dziś w mniejszości. Brytyjczyk Doyle, Hiszpan Navarrete, którzy pracując w Europie tworzyli piękne pełnoorkiestrowe prace (oczywiście każdy w nieco innym stylu jak Rombi), gdy dostali projekty w Hollywood, ugięli się i dostosowali do tamtejszej mody, zmiksowali wzystko z elektroniką a tematami przewodnimi uczynili anthemy w stylu RCP. Francuz zaś dzielnie trwa przy swoim, niczym zabarykadowany w Bastylii trzyma się staroświeckich brzmień i nie zwraca uwagi na to, co dziś króluje w świecie muzyki filmowej. Co jednak będzie, gdy Hollywood się o niego upomni? Z jednej strony ja bardzo chciałbym usłyszeć Francuza w wielkim, epickim projekcie, bo jak pokazują takie kawałki jak Bataille des guerriers grecs czy Le duel poradziłby sobie nie tylko z sentymentalną liryką ale i z bombastyczną, heroiczną symfoniką. Z drugiej jednak strony, gdyby miał dostosowywać się do zachciewajek hollywoodzkich decydentów i zatracić swój styl, swoje źródła inspiracji, dostroić do ogólnej nijakości, to zdecydowanie wolę, by został w ojczyźnie i pisał do mało znanych produkcji, których większość nie-Francuzów nigdy nie obejrzy. Nie da to jego muzyce takiej popularności, na jaką zasługuje, ale przynajmniej pozwoli zachować jej niewątpliwą jakość. Popularność zaś spróbujmy zwiększyć my – recenzenci i słuchacze, zwłaszcza ci wychowani na klasycznych hollywoodzkich symfonikach, których Rombi zdaje się być cichym spadkobiercą (w moim odczuciu bardziej zasługuje na to miano, niż namaszczony przez wielu Giacchino). Dla niektórych młodych słuchaczy La nouvelle guerre des boutons może być pierwszym kontaktem z muzyką Philippe’a Rombiego. I myślę, że nawet biorąc poprawkę na to, jak gorzej wypada odbiór albumu bez przejścia tego etapu oczarowania muzyką w obrazie i jak nieco psują jego odsłuch fragmenty slapstickowo-ilustracyjne, dla wrażliwych odbiorców będzie to kontakt udany i zachęcający do dalszego poznawania twórczości tego kompozytora. Zaś tych, którzy Francuza zdążyli już poznać specjalnie zachęcać do tego soundtracku chyba nie muszę, bo oni przekonali się już, że Rombi poniżej pewnego poziomu po prostu nie schodzi. A gdy ma do dyspozycji orkiestrę, chór i wdzięczne kino do ilustrowania, to musi być dobrze. I bezsprzecznie dobrze jest.

PS: W pojedynku na ilustracje Wojny guzików między Rombim a Badeltem, może nie miażdżąca ale jednak wygrana Francuza nad przyjemnym, solidnym ale jednak ogólnie mniej fascynującym kameralnym scorem Niemca. 🙂

Najnowsze recenzje

Komentarze