Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Thomas Newman

007 – Skyfall

(2012)
4,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 26-10-2012 r.

Fani filmowych przygód agenta 007 są ostatnimi czasy bardzo podzieleni w swoich gustach i opiniach. Oto bowiem na arenę wydarzeń wkroczył Daniel Craig i dotychczasowy wizerunek Bonda szlag trafił. Klasyczne kino szpiegowskie w najlepszym wydaniu zaczęło przepoczwarzać się w pewnego rodzaju thriller psychologiczny z Jamesem Bondem w roli głównej. Ot fajny eksperyment, ale po przejmującej, choć pustej historii z Quantum of Solace, widownia stęskniła się za czarującym agentem nie obciążającym wszystkich na prawo i lewo swoimi wewnętrznymi demonami. Trzecie podejście do tematu miało niejako temu zaradzić. Miało… Ale jak wyszło w praktyce?


Film Skyfall nie należy do najlżejszych. Reżyserujący go Sam Mendes nigdy zresztą nie parał się kinem stricte rozrywkowym, a jego dotychczasowa filmografia pokazuje wyraźnie, że „nic co ludzkie nie jest mu obce”. Dlatego też w kontekście dwóch poprzednich odsłon Bonda ten angaż nie wydawał mi się wielce zaskakujący. Zaskakujący okazał się natomiast efekt końcowy tej przygody, która, jak zgodnie twierdzą widzowie na całym świecie, zdecydowanie stawia Skyfall na piedestale najciekawszych filmów o agencie Jej Królewskiej Mości. W filmie Mendesa działa dosłownie wszystko: od dobrze dobranej obsady aktorskiej, poprzez zaskakująco spójny scenariusz, na świetnych zdjęciach i montażu skończywszy… Aż chciałoby się do tej litanii „ochów i achów” dołączyć jeszcze wrażenia muzyczne, ale te moim skromnym zdaniem pozostawiają kilka drobnych rys na szkle.



Informacja o ewentualnym wyłączeniu Davida Arnolda z nowego projektu była dla wielu miłośników serii nadzieją na daleko idące zmiany. Pytanie tylko kto dałby tę nadzieję? Kto miałby przyczynić się do wprowadzenia takowych zmian? Podpowiedź stanowić mogła filmografia obejmującego projekt Sama Mendesa, wyraźnie sugerująca w czyje ręce powędruje umowa o dzieło. Ups! Przecież specyficzny warsztat Thomasa Newmana nie po drodze był z dotychczasowymi wyobrażeniami na temat ścieżki dźwiękowej do filmu o Jamesie Bondzie! Miesiące dzielące nas od premiery wypełnione więc były dyskusjami, gdybaniami i ogólnym przeświadczeniem, że Newman położy projekt na całej linii. Producenci zwęszyli pismo nosem i bardzo uważnie pilnowali, aby żadne przecieki nie psuły tej atmosfery wyczekiwania. Innymi słowy, partytura Newmana była jedną z największych zagadek roku 2012. Czy kompozytor zdołał zaskoczyć w sposób pozytywny?



Wielu krytyków będących pod wrażeniem filmu ciepło wyrażało się również o ścieżce dźwiękowej do Skyfall. Pod pewnymi względami mógłbym przytaknąć i pogratulować Newmanowi dobrze skonstruowanej ilustracji. W kontekście medialnego sukcesu filmu Mensesa, sam fakt podołania wymogom serii i sięgnięcia do źródeł, tudzież spuścizny Barry’ego, wydają się silną kartą przetargową. Głęboki pokłon przed tym co dokonał Newman byłby jednak godzeniem się na pewnego rodzaju półśrodki. Nie po to tyle lat nawoływano do zastąpienia Arnolda kimś bardziej kreatywnym, by w efekcie końcowym delektować się produktem w głównej mierze odtwórczym. Newman zerwał co prawda z elektroniczno-symfoniczną pompą determinującą warsztat Davida Arnolda, ale sam wydawał się mieć niewiele więcej pomysłów na pchnięcie owego przysłowiowego wózka na nowe tory. Presja prawie pięćdziesięcioletniej tradycji chyba zbyt mocno legła cieniem na kreatywnych zapędach kompozytora. Newman ewidentnie wystraszył się serii i nie chcąc aż nadto mącić wody podszedł do sprawy z wielkim dystansem. Efektem tego jest dobrze funkcjonująca i rozumiejąca film Mendesa, partytura, która wyrwana ze swojego środowiska wydaje się tylko kolejnym półproduktem – tworem, o którym zapomnimy tak szybko, jak szybko ucichnie szum medialny wokół Skyfall.



Dodatkowej pikanterii dodały sprawie kontrowersje związane z wydaniem ścieżki dźwiękowej. Płytę potraktowano jak stodołę, którą należy po brzegi wypchać sianem. Po raz kolejny także (tak jak w przypadku Casino Royale) pojawił się problem praw autorskich do piosenki promującej film. Wszystko dlatego, że artystka ją wykonująca ma kontrakt z inną wytwórnią niż z tą, która dzierży prawa do oryginalnej partytury. Skomplikowane? A jakże! Sęk w tym, że zainteresowany tematem słuchacz zmuszony jest do dokonania dwóch inwestycji – kupić ścieżkę dźwiękową z muzyką Thomasa Newmana oraz singiel, gdzie znajdzie tytułową piosenkę Adele. Oto kuriozum wydawnicze w najbardziej perfidnej postaci! Wszystkie te czynniki stawiają oczywiście album soundtrackowy Sony w niezbyt korzystnym świetle. A szkoda, bo przy odrobinie dobrej woli można było stworzyć interesujący produkt ukierunkowany zarówno na fanów jak i przypadkowych odbiorców zaintrygowanych muzyką podczas seansu filmowego. Niemniej warto przymknąć oko na politykę wydawniczą, by odbyć skądinąd tendencyjną, ale w ostatecznym rozrachunku nie pozbawioną sensu, podróż po muzycznym świecie Skyfall.


Początek albumu wydaje się bardzo obiecujący. Pięciominutowy Grand Bazaar, Istanbul nawiązuje do analogicznych scen z początków Casino Royale, gdzie spektakularnej scenie pościgu towarzyszyła dynamiczna, nie stroniąca od elementów etnicznych, muzyka. Nie sposób nie zauważyć, że Thomas Newman wzoruje się niejako na swoim poprzedniku. Słuchając tego utworu niejednokrotnie na myśl przyjdzie nam wspaniale zaaranżowany African Rundown Davida Arnolda. Partyturze Newmana brakuje jednak odpowiedniej siły wyrazu – tak jakby kompozytor zapomniał, że prolog filmu o agencie 007 jest niejako jego wizytówką. Zresztą sama praca z rozbudowaną sekcją dętą i elektroniką dużo mówią o podejściu Newmana do wyznaczonego mu zadania. Temat główny traktowany jest po macoszemu, a gdy na horyzoncie pojawia się paląca potrzeba dostojniejszego i dosadniejszego podkreślenia jego obecności, Thomas Newman ucieka się do powielania utartych już przez Barry’ego i Arnolda, schematów. Nie dziwi mnie zatem, że producenci postanowili sięgnąć po nagrania z Casino Royale, aby patetycznej końcówce Skyfall zafundować odpowiednią dawkę hurra-optymistycznego grania.



I choć duch Bonda przecieka niejako Newmanowi przez palce, to jednak nie można odmówić mu jednego – genialnie radzi sobie z budowaniem atmosfery niepewności i napięcia, szczególnie w drugiej połowie filmu, gdzie reżyser ujawnia swoje fascynacje twórczością Christophera Nolana. Muzyczna wizytówka tego „przepoczwarzającego się”, choć ciągle rozchwianego emocjonalnie, agenta, zasługuje na uwagę, o tyle o ile uwaga ta skupiać się będzie na łączonym przekazie audiowizualnym. Nieco bardziej autonomiczne wydają się natomiast utwory towarzyszące zdjęciom plenerowym wskazującym na miejsce dziejącej się akcji. Kompozytor przypomina sobie wówczas, że w partyturze funkcjonuje coś takiego jak melodia i nie należy się jej wyrzekać na rzecz stricte funkcjonalnego rzępolenia.



Kwestia tematyki jest zresztą w tym przypadku wyjątkowo drażliwa. Oto bowiem, wbrew moim oczekiwaniom, Thomas Newman nie stworzył żadnego motywu dzięki któremu mógłby zapisać się na kartach historii tego bondowego dziedzictwa. Mamy co prawda temat przewodni partytury (słyszany między innymi w piosence promującej), ale kompozytor nie wiedzieć czemu tylko dwukrotnie zaznacza jego obecność i jakby tego było mało, w lichych aranżach symulujących warsztat Johna Barry’ego. Pełnię przepychu najwyraźniej postanowił zarezerwować sobie na muzykę akcji, z czego w gruncie rzeczy należałoby się cieszyć. Czemu? Przede wszystkim dlatego, że Newman nie popełnia tego samego błędu co Arnold bombardujący nas agresywnymi dęciakami na każdym zakręcie. W kontekście psychicznych przemian głównego bohatera, tematyki filmu i charakteru zdjęć, ten elektroniczno-orkiestrowy miszmasz (przypominający miejscami ścieżki dźwiękowe Johna Powella i Harry’ego Gregsona-Williamsa z podobnych gatunkowo obrazów), ma swoją rację bytu. Byt ten kończy się jednak w momencie, gdy na warsztat weźmiemy album soundtrackowy wydany przez Sony. Wyrwana ze swojego kontekstu ścieżka dźwiękowa Newmana okazuje się tylko kolejnym klonem sprawdzonych już konwencji – próbą zaszczepienia eksperymentów takich jak Jarhead na grunt zupełnie innego środowiska filmowego.



I jak tu ustosunkować się do kompozycji pokroju Skyfall? Parafrazując słynnego sportowca, można powiedzieć, że nie ma lipy. Thomas Newman udźwignął bowiem ciężar projektu i na wielu płaszczyznach spełnił się jako kompozytor filmowy. Niestety jako kontynuator pięćdziesięcioletniej spuścizny pogubił się w swoich zamiarach. Udostępniając swój warsztat i odwołując się do wiadomych ikon stworzył mimo wszystko transparentną partyturę. Partyturę, o której za półtora roku (w przeciwieństwie do piosenki Adele) mało kto będzie pamiętał. Niewątpliwie przyczyni się do tego wyjątkowo toporna konstrukcja albumu soundtrackowego, skutecznie odstraszająca potencjalnego słuchacza swoją długością. Płyta ląduje więc na mojej półce średniaków i znając życie uzbiera grubą warstwę kurzu zanim po raz kolejny po nią sięgnę.

Inne recenzje z serii:

  • Blood Stone (vg)
  • From Russia With Love
  • Goldfinger
  • Thunderball
  • You Only Live Twice
  • On Her Majesty’s Secret Service
  • Diamonds Are Forever
  • Goldeneye
  • Tomorrow Never Dies
  • World Is Not Enough
  • World Is Not Enough – Expanded Edition
  • Die Another Day
  • Die Another Day – Expanded Edition
  • Casino Royale
  • Quantum of Solace
  • Spectre
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze