Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Rheingold

Fan, der

(1982/2005)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 30-12-2012 r.

Przed przystąpieniem do niniejszego tekstu, zastanawiałem się czy aby nie „odsprzedać” go redakcyjnemu koledze – Maćkowi. Dlaczego? Po pierwsze ostatnio zyskał on opinię specjalisty od wszelkiego rodzaju muzycznych dziwadeł, po drugie zaś niewątpliwie jest on też największym specjalistą od niemieckiej kinematografii na naszym portalu. Jakbym był złośliwy, to dodałbym jeszcze, że po trzecie tematykę ślepej miłości do muzycznego guru Maciej zna z autopsji lepiej ode mnie (a że faktycznie jestem złośliwy, to pozostawię to zdanie w recenzji). Jednak skoro w filmie, o który chodzi, mamy sporą ilość golizny, klasyfikowany jest on jako horror, a jeszcze pochodzi z lat 80., to ani chybi jest to coś z mojego kręgu zainteresowań. Postanowiłem więc poświęcić temu projektowi trochę uwagi i przelać na papier, pardon: na monitor, trochę słów poświęconych muzyce z Der Fan.

Z klasyfikacją gatunkową to w przypadku tego niemieckiego obrazu nie jest tak jednoznacznie. Horror z założenia powinien podobno wywoływać niepokój, grozę, strach czy obrzydzenie. Tymczasem pół filmu oglądamy fanatycznie zakochaną w muzycznym idolu nastolatkę, która co rusz pisze do niego listy i nie może pogodzić się z brakiem odpowiedzi. Nastroju grozy nie stwierdzono, a całość przypomina bardziej letnią młodzieżową psychodramę. Wszystko zmienia się dopiero w finale, kiedy bohaterka ląduje wreszcie w ramionach swojego idola i, co chyba żadnym spoilerem nie będzie, gdy ten chce ją porzucić, zabija go, ćwiartuje i zjada. Spotkałem się kiedyś z bardziej uproszczoną internetową definicją kina grozy, że dobry horror powinien zawierać krew i gołe baby. Reżyser Eckhart Schmidt krwią szczególnie nie epatuje, bo nawet we wspomnianej końcówce większość drastycznych scen rozgrywa się poza kadrem, natomiast na całe szczęście nie ma problemów z nagością (yes! yes! yes!).

Der Fan to ani pierwszy, ani nie ostatni obraz, w którym ważną rolę odgrywa postać piosenkarza, co oczywiście znajduje odzwierciedlenie w ścieżce dźwiękowej. O ile jednak w takim o jakąś dekadę późniejszym i wiele razy słynniejszym Bodyguard mamy wyraźny rozdział pomiędzy piosenkami pop a muzyką ilustracyjną, o tyle w filmie Schmidta wszystko w zasadzie zlewa się i tworzy jedność. Te same utwory mogą tu występować jako source music, element fabuły, piosenki, których główna bohaterka słucha w radio, telewizji czy na występie swojego idola, ale także jako ilustracja „dramatyczna”. Skoro owym filmowym idolem bohaterki jest niemiecki piosenkarz pop z lat 80., to wszyscy w tym momencie na pewno dobrze już wiedzą jakiego brzmienia po Der Fan się spodziewać.

Muzyczną oprawę filmu stworzyli ludzie najbardziej do tego odpowiedni. Niemieckie trio Rheingold (ciekawe czy nazwę zaczerpnęli od tytułu dzieła Wagnera) specjalizowało się w gatunku określanym jako elektro-pop, zatem pracując nad Der Fan nie musiało zmieniać swojego stylu. Wokalista grupy – Bodo Staiger zagrał zresztą w obrazie rolę owego muzycznego bożyszcza, więc sytuację zespół miał bardzo komfortową i oczywistą. Nie dziwi więc, że album można traktować zarówno jako ścieżkę dźwiękową z filmu, jak i studyjny projekt zespołu – co zresztą sugeruje jego wydanie: nie pod tytułem obrazu, ale pod nazwą „R” (co jednak ma swoje źródło w filmie, bo „R” było scenicznym pseudonimem filmowej postaci).

Pierwsze cztery utwory zawarte na płycie to typowe piosenki lat 80. Oparte na prostych tekstach (tutaj akurat w pewnym stopniu nawiązujących do treści obrazu), chwytliwych melodiach, no i do bólu przepełnione typową dla tamtego okresu elektroniką. Rheingold nie bez powodu nigdy nie osiągnął wielkiej światowej popularności i nie dorównał najlepszym przedstawicielom tych muzycznych trendów. Nie są to zatem najwybitniejsze utwory w gatunku, ale miłośników tego brzmienia i tak powinny usatysfakcjonować. O ile nie odstraszy ich język niemiecki, który do szczególnie „śpiewnych” się nie zalicza. Na wydaniu z 2005r. dwukrotnie obszerniejszego od oryginalnego (w roku 1982 wypuszczonego na LP i kasetach) znajdziemy wszakże jeszcze wśród bonusów trzy piosenki w wersjach anglojęzycznych, ale szczerze mówiąc ani to im nie pomaga specjalnie, ani ich nie krzywdzi. Utwory od piątego do siódmego to już muzyka bez wokali, aczkolwiek nadal trudno nazwać to muzyką filmową, bo brzmi to w dużej mierze po prostu jak instrumentalny elektro-pop. Znaczącą odmianę obserwujemy dopiero w drugiej połowie najdłuższego kawałka płyty, kiedy to muzyka przechodzi w mroczny ambient ilustrujący ostatnie, makabryczno-groteskowe sceny filmu. I to właściwie jedyne fragmenty, które przypominają nam o tym, że jednak ta muzyka została napisana jako ścieżka dźwiękowa, a które zarazem burzą stylistykę i słuchalność całości.

„R” nie jest albumem, który można polecić słuchaczom muzyki filmowej. Nawet ocenić go jest trudno, bo cierpiący na alergię do tego gatunku muzyki równie dobrze mogą dać najniższą notę za płytę, a miłośnicy najwyższą. A tak obiektywnie to plasuje się to gdzieś w okolicach średniej. Po filmie zyskuje niewątpliwie, bo i znakomicie się w obrazie to wszystko odnajduje, trudno jednak by było inaczej. Tylko, że poza fanami zespołu Rheingold, tudzież synthpopowych, trochę kiczowatych utworów z lat 80., nie wydaje mi się, żeby ktoś miał nadzwyczajną ochotę do tego wracać. Tym bardziej do tego wzbogaconego wydania, w którym siedem dorzuconych kawałków nic de facto nie wnosi jakościowego.

Na koniec jeszcze dwie ciekawostki, które myślę, że warto przytoczyć. Film stanowi swoiste ostrzeżenie przed nadmiernym zatraceniem się w miłości do swojego idola a także pewną krytykę świata wykreowanych przez media gwiazdeczek. Jak na ironię, grająca tu główną rolę śliczna nastolatka (wówczas dokładnie: siedemnastolatka) rodem z Luksemburga – Désirée Nosbusch, kilka lat później prowadziła konkurs Eurowizji (a co to i jaki poziom prezentuje chyba nie trzeba dodawać) w swojej ojczyźnie, zdarzyło się jej też śpiewać w duecie z inną gwiazdeczką kiczu lat 80. – Falco. Wiele lat później natomiast Désirée Nosbusch została żoną… całkiem znanego kompozytora muzyki filmowej – Haralda Klosera. Kiedy przypomnimy sobie takie jego projekty, jak 10.000 B.C, to nawet można żałować, że ten związek nie został skonsumowany na zasadzie dosłownej, tak jak w Der Fan. Z drugiej strony taki Anonymous był już całkiem ok., zatem może dobrze, że Désirée jednak Haralda nie zjadła.

Najnowsze recenzje

Komentarze