Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Hans Zimmer, Lorne Balfe

Bible, the

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-06-2013 r.

Hans Zimmer i Biblia? Dlaczego nie. Twórcy 10-godzinnego mini-serialu telewizyjnego postawili na bardzo zamerykanizowaną wersję najsłynniejszej księgi w historii. Mamy więc obowiązkowy dydaktyzm, narratora wyjaśniającego zza kadru co się właśnie stało, czy też bijących się, zakapturzonych aniołów. Nie ma niestety czasu na refleksję i próby bardziej intelektualnego, ambitniejszego podejścia do tematu. Twórcy próbują nadać serialowi szczypty epickiego oddechu poprzez marokańskie lokacje, w których go kręcono (częściowo się im to udaje), ciekawe ujęcia przyrody oraz natury, jednak nie można odnieść wrażenia, że niezłe jak na telewizję walory produkcyjne nie wystarczają na taką tematykę i o pietyzmie oraz autentyczności takiej Pasji można zapomnieć. Na pewno jednym z bardziej udanych elementów produkcji jest właśnie muzyka. Sam fakt, że twórcom udało się pozyskać do pracy najbardziej wpływowego dziś hollywoodzkiego kompozytora, podniósł na pewno prestiż samego przedsięwzięcia. Zimmer, jak to najczęściej bywa w ostatnich latach, figuruje na okładce i liście płac jako współ-kompozytor. Oczywiście obok Lorne Balfe. Za ile muzyki sam odpowiada, jak to zazwyczaj jest z projektami Remote Control Productions, trudno dokładnie sprawdzić, ale można śmiało założyć, że jest odpowiedzialny przynajmniej za bazę tematyczną. No i oczywiście, za ściągnięcie do projektu Lisy Gerrard, której udział według mnie wyrywa tą pozycję z przeciętnego marazmu typowych produkcji RCP.

Gerrard pojawia się u boku Zimmera po raz pierwszy od dekady (Łzy słońca) i mimo, że jej dokonania oraz brzmienie trudno powiązać ze sferą kultury chrześcijańskiej, ów eteryczny, uduchowiony charakter jej wokaliz w zasadzie idealnie pasuje do kontekstu początków historii chrześcijaństwa. Najjaśniejszym momentem albumu jest z pewnością otwierający go, 13-minutowy Faith. Wejście wokalu Gerrard przy typowym zimmerowskim, dramatycznym temacie mogę określić tylko słowem epickie. Z pewnością dla wszystkich, którzy gdzieś tam rozpoczynali przygodę z muzyką filmową w okolicach czasów Gladiatora, będzie to bardzo miła, sentymentalna podróż. Również długość utworu mile przypomina starsze konstrukcje albumowe Niemca i szkoda, że już za bardzo nie kompiluje w ten sposób swoich produkcji. Gerrard w kilku jeszcze miejscach ubogaca swym pięknym głosem album, jak choćby w The Nativity do przyjścia na świat Jezusa. Jak pisałem powyżej, jest bezsprzecznie największą atrakcją The Bible. Kompozytorzy opierają większość swojej pracy na emocjonalnym, skąpanym w zadumie klimacie, który oczywiście będzie najbardziej przypominał wspomnianego Gladiatora (ale też np. Ostatniego samuraja), którym Zimmer w zasadzie ustanowił pewien standard w ilustrowaniu oraz brzmieniu kina sandałowego czy też starożytnego w XXI wieku. Biblia przyprószona jest naturalnie instrumentarium etnicznym z min. niezawodnym dudukiem. Mimo, że to nic odkrywczego, jest to brzmienie właśnie takie, jakie powinno chyba gościć w tego typu filmowych przedsięwzięciach, wskazując wybitne ilustracje z filmów o życiu Jezusa Chrystusa – Pasję Johna Debneya oraz The Gospel of John Jeffa Danny także The Nativity Story jego brata Mychaela. Mamy tu czas na egzotyczną surowość ale też i na momenty muzycznego wyciszenia, nie rzadko bardzo ładnego. Klimat płyty oraz udział Gerrard również przypominał mi jej niektóre solowe projekty, min. wybitne Immortal Memory.

Biblia w większości oparta jest o syntezatory (także syntetyczny chór), nie trudno zgadnąć, że z pewnością z powodów budżetowych. Purystów ściśle symfonicznych brzmień biblijnych dokonań Miklosa Rozsy czy Maurice’a Jarre’a z pewnością fakt ten nie zachęci do najnowszej pracy Zimmera i spółki… Wydaje mi się, że w tym przypadku to syntetyczne brzmienie jest ładnie zbalansowane poprzez pojawiającą się często instrumentacją oraz wokalizy, kreując antyczną, emocjonalny przestrzeń dźwiękową. Większość utworów z pierwszej części soundtracka zbudowana jest o taki właśnie schemat, natomiast w drugiej jego połowie otrzymujemy kilka bardziej dynamicznych momentów, szczególnie przy połączeniu rozkręcających się perkusji i byłej wokalistki Dead Can Dance (bardzo dobre I am, Pray for Us), które ożywiają ścieżkę. Wspomnieć należy także takie fragmenty jak Zadekiah’s Sons z ciekawą, pulsującą elektroniką, perkusyjną akcję w Pentecost i nieco odrealnione, emocjonalne Free Us, Save Us. Nie przeczę, The Bible słucha się naprawdę dobrze – Zimmer z Balfem budują konsekwentną stylistycznie, dorosłą w wyrazie muzykę, wyprzedzając trochę sam serial. Zimmer sprawdził się przed laty w tym brzmieniu i według mnie nadal się sprawdza. Brak tu pseudo-intelektualizmu, który tak usilnie stara się wprowadzać w swoich ostatnich pracach do kina rozrywkowego. Tym razem postawiono na emocje i klimat, być może dlatego, że nie wymagała tego blockbusterowa konwencja. Nie znajdziemy tu również muzyki typowo ‘religijnej’. Być może dlatego, że Zimmer, deklarujący się jako ateista, jak sam mówi, podszedł do pokazywanych na ekranie wydarzeń jedynie kontekście emocji pokazywanych wydarzeń czy ludzi.

Ambiwalentne odczucia można mieć natomiast do sfery tematycznej oraz oryginalności. Trudno nie zazgrzytać zębami słysząc w In the Beginning testosteronowy hymn, który mógłby zaistnieć śmiało w najnowszej odsłonie Transformersów… Czy tak powinien brzmień temat Stwórcy? Patos być może jest w takich przypadkach nieunikniony, ale przypomnijmy sobie choćby pamiętny temat Boga z Księcia Egiptu. Ucho krytyka wychwyci również bez problemu słynny, tykający motyw z Cienkiej czerwonej linii. Biblia bardzo ściśle trzyma się wypracowanego ponad dekadę temu przez Zimmera brzmienia i pod względem nowatorstwa nie ma niestety za wiele do zaoferowania, co jego krytycy z pewnością od razu zauważą. Na pewno pewną zaletą jest umiarkowany czas trwania albumu, co przy kilku godzinnym materiale napisanym do serialu, i który w jakimś tam stopniu jest recyclingowany, jest przejawem wręcz żołnierskiej dyscypliny. Na pewno Biblia jest zdecydowanie bardziej udana od innego serialowego projektu Zimmera i spółki, czyli fatalnego Henri IV. Na pewno również jest to materiał intelektualnie lepszy i ciekawszy niż muzyczne interpretacje kolejnych wymęczonych Sherlocków, Piratów i animacji spod ręki Niemca i jego kompanów. To dobry krok w stronę jego dramatycznych, emocjonalnie zaangażowanych ścieżek sprzed dekady.

Najnowsze recenzje

Komentarze