Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Philippe Rombi

Dans la maison (U niej w domu)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 02-07-2013 r.

U niej w domu Philippe Rombiego jest kolejnym przykładem wszechstronności Francuza, który nie tak dawno namaszczony został na regionalnego następcę tradycjonalistów pokroju Georgesa Delerue i Johna Williamsa. Na potrzeby ostatniego filmu Francoisa Ozona Rombi uczynił małą woltę w swoim wizerunku i sięgnął dla odmiany po najmodniejsze chwyty soundtrackowe stosowane we współczesnym kinie dramatycznym. Francuskie produkcje obyczajowe z ostatnich lat szczególnie brylowały ciekawymi propozycjami muzycznymi, nic więc zatem dziwnego, że autor Angel nie musiał daleko szukać inspiracji.

Film Ozona jest w istocie gatunkowym miszmaszem, który zaczyna się niczym klasyczna szkolna obyczajówka, nabiera następnie rumieńców jak na rasowy europejski thriller przystało, by zakończyć się wreszcie gorzką, dramatyczną nutą. Odpowiedzią Rombiego na ten galimatias filmowych tożsamości jest ścieżka bardzo zwarta strukturalnie, oparta na jednym minimalistycznym koncepcie, do którego kompozytor dokleił kilka pobocznych utworów o czysto funkcjonalnym charakterze.


Wskutek powyższego, Dans la maison jest typowym przykładem ścieżki jednego tematu – tematu chwytliwego, w pewnym stopniu nawet przebojowego, ale jednocześnie nieco wyzutego z emocji, bardziej mechanicznego aniżeli dramaturgicznie autentycznego. W porównaniu z czołowymi minimalistycznymi ścieżkami, jakie pojawiły się w kinie francuskim ostatnich sezonów, Dans la maison – Theme nie ma porywającej ekspresji La ligne droite Doyle’a czy introwertycznego skupienia obyczajowych tematów Desplata. Utwór Rombiego tak naprawdę trudno w ogóle uznać za element emocjonalnej narracji, jest raczej ilustratorskim narzędziem, sprytnym trybikiem przyszykowanym przez muzycznego mechanika po to, by silnik filmowej opowieści utrzymać w ryzach.

Ta emocjonalna neutralność tematu prowadzi do wniosku, że kompozytor miał chyba problem z obrazem Ozona i z określeniem roli score’u w filmowej opowieści. Wątpliwości te niewątpliwie były zasadne: opowiadana przez reżysera historia wymagała ze strony kompozytora dużej delikatności, nie można było przedwcześnie zdradzić, w jakim kierunku fabuła podąża, jaki charakter gatunkowy będzie miał kluczowy zwrot akcji, należało wciągnąć widza w niejednoznaczną ekranową grę między nauczycielem i jego uczniem. Rombi z tych wszystkich pułapek musiał zdawać sobie sprawę, dlatego też jego ścieżka bardzo ostrożnie balansuje w aspekcie emocjonalnym, a jak na dzieło twórcy ekspresyjnie sentymentalnych Angel czy Un homme et son chien wydaje się być pod tym względem wręcz bojaźliwa. Takie utwory jak La rédaction pełnią więc w połączeniu z obrazem funkcję czysto dynamizującą, sklejają sekwencje montażowe, dodają spoiwa strukturze narracji, są rozwiązaniem czysto formalnym, bez substratu narracyjnego czy treściowego. Bo gdzie indziej dopatrywać się źródeł tego minimalistycznego pędu, skoro film jest przede wszystkim statyczną opowieścią o tworzeniu rzeczywistości poprzez literacki akt kreacji?

Powyższy krytycyzm nie przekreśla oczywiście podstawowych walorów Dans la maison, zaś zachowawczość Rombiego winno się odczytywać dwustronnie, pamiętając, że kompozytor mimo trudności udźwignął ciężar filmu i napisał muzykę, która obrazowi z pewnością pomaga, nawet jeśli w sposób z perspektywy konesera gatunku niesatysfakcjonujący. Zawsze miło jest usłyszeć profesjonalnie napisany score, który jest owocem refleksji artysty nad materiałem filmowym. Solidne rzemiosło Rombiego potwierdzają zresztą underscore’owy suspense (Nuit chez les Rapha, Suicide et chantage), charyzmatyczne wstawki elektroniczne i malownicza partia gitary elektrycznej (Générique début, utwór finałowy) oraz znak firmowy Francuza, czyli liryczne partie fortepianowe (Le baiser, Rupture), które na krótko wyzwalają pokłady empatii względem bohaterów.

Reasumując, trudno jednak uznać, by Dans la maison miało szansę utkwić w pamięci słuchacza na dłużej. Minimalizm Rombiego z uwagi na wskazane wyżej przyczyny jest tym razem zbyt suchy, zbyt mało na dłuższą metę angażujący, by mógł konkurować z innymi tego rodzaju muzycznymi przedsięwzięciami znad Sekwany. Album posiada swoje niewątpliwe walory, ale w całej jego monotonii brakuje mimo wszystko pewnego niuansu, elementu niespodzianki, ilustratorskiej zadziorności. Bez tego zaś monotematyczny minimalizm staje się formalną wydmuszką, która przez chwilę cieszy ucho, ale wcześniej czy później zaczyna nużyć, niczym sąsiad-pianista katujący co wieczór tę samą sonatę.

Najnowsze recenzje

Komentarze