Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Randy Newman

Monsters University (Uniwersytet potworny)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 19-07-2013 r.

Długie 12 lat minęło od Potworów i spółki i wiele się w tym czasie zmieniło. Randy Newman stracił monopol na pixarowską muzykę, ale i zdobył zarazem dwa Oscary; muzyczna rodzina Pixara poszerzyła się o trzech innych kompozytorów, wskutek czego Randy, coraz rzadziej udzielający się w soundtrackowym światku, ograniczył swój udział do sztandarowej serii studia z Emeryville, czyli Toy Story oraz – no właśnie – do perypetii sympatycznych monstrów, które straszą po nocach małe dzieci i które dopiero co ponownie trafiły na ekrany kin.

Pierwsze, co rzuca się w oczy po seansie Uniwersytetu potwornego to właściwie brak nawiązań do oryginalnej ścieżki z Monsters, Inc. Oczywiście uważny słuchacz kilka aluzji tematycznych wyłapie, czy to w filmie (cytat z Enter the Heroes w prologu, nieobecny na płycie), czy na albumie (przemykający raz czy dwa razy motyw Randalla). Poza tymi jednak detalami ścieżka Newmana to zupełnie nowe muzyczne otwarcie. Energetyczny jazz – sygnatura kompozytora z jego wczesnych prac dla Pixara, stanowiący o unikalności poprzedniej ilustracji, tym razem jest niemalże nieobecny. Owszem, wśród stylistycznego bogactwa przewijają się klimaty i jazzowe, i popowe, i nawet rockowe, ale wszystko to jest raczej ozdobnikiem – w Monsters University króluje orkiestra i trzeba przyznać, że ta stylistyczna wolta wychodzi prequelowi na dobre.


Wśród symfonicznych inspiracji słychać doborowe towarzystwo. Jest tu Sousa (Main Title), jest Czajkowski (Dean Hardscrabble), Strawiński (Field Trip), Leonard Bernstein (The Library), Bruckner… Nowy film Pixara korzysta z formuły „college movie”, co w dość naturalny sposób skłoniło Newmana, by tematem przewodnim ścieżki uczynić dowcipny marsz… a w zasadzie dwa – i trzeba przyznać, że w swojej roli sprawdzają się one naprawdę wybornie. W kontekście przyjętej konwencji nie jest to oczywiście nic szczególnie kreatywnego, kompozytor dość otwarcie flirtuje z dorobkiem gatunku, ale melodie i aranżacje sa na tyle udane, że sprawnie ukierunkowują narrację i dodają jej charyzmy. Przykładem niech będzie Rise and Shine – typowy utwór pod montażową sekwencję treningu, który w efektowny sposób ugruntowuje marszowy element warstwy tematycznej.

Tematyka stanowi w ogóle mocną stronę Monsters University. Większych bądź mniejszych motywów jest tu naprawdę sporo, co wśród pixarowskich ścieżek Newmana stawia prequel tuż za A Bugs’ Life – najlepszą dotąd pracą animowaną Amerykanina. Do kompozycji z 1998 roku nawiązuję nieprzypadkowo, gdyż nowy temat przyjaźni, jaki Newman napisał dla Mike’a i Sully’ego, utrzymany jest w konwencji urokliwie kojącej, lirycznej americany, której tak dawno nie słyszeliśmy w soundtrackach Pixara, a która stanowiła o jakości Dawno temu w trawie. Te ciepłe, sentymentalne tony, obecne w utworach Field Trip oraz Goodbyes, pokazują doskonale, dlaczego styl arysty z L.A. tak dobrze zawsze współgrał z emocjonalnymi opowieściami Pixara. Cały zresztą Uniwersytet potworny podszyty jest staroświecką melancholią, sięgającą rzewnej liryki spod szyldu Złotej Ery Hollywoodu, przez co odnieść można wrażenie, że przegląda się kronikę pełną ciepłych wspomnień z czasów młodości. Może jest to jakiś sposób na uporanie się z chronologicznymi pułapkami prequela?

Oczywiście, jak to zwykle z animacjami Newmana bywa, album można by odchudzić o kilkanaście minut przesadnie ilustracyjnego mickey-mousingu. Ścieżka bowiem jest gawędziarsko na tyle sprytnie pomyślana, że przy pomocy samej tematyki w satysfakcjonujący sposób odzwierciedla fabułę filmu. Centralne sekwencje płyty (m.in. Young Michael, Stinging Glow Urchin, The Scare Games), choć prawie wszystkie charakteryzują się typowo newmanowską dezynwolturą stylistyczną, mają w sobie dość przebojowości i charakteru, by bez oglądania się na score z 2001 roku na nowo opowiadać o przyjaźni dwóch sympatycznych potworów. Reszta, jak to zwykle bywa, skierowana jest głównie do wytrwałych pixarowskich kolekcjonerów, ewentualnie pedantycznych poszukiwaczy brzmienia Dona Davisa, który tu i ówdzie znowu chyba maczał po kryjomu palce. Tradycjonalizm pewnych rozwiązań doskwiera, wystawia cierpliwość słuchacza na próbę, choć będąc szczerym, trudno się w najnowszym dziele Pixara doszukiwać podstaw dla bardziej dramaturgicznych inscenizacji ilustracyjnych.

Summa summarum, jak na soundtrackowego pół-emeryta, Newman poradził sobie z Uniwersytetem potwornym więcej niż dobrze. Wigorem i radością z komponowania z pewnością prześciga wciąż wielu swoich potencjalnych następców; brawura ta dodaje też mocno konserwatywnej ilustracji barwności i pazura. Można tęsknić za jazzowym zacięciem poprzedniej części, niemniej sądzę, że przygotowana przez Newmana alternatywa w przyjętej przez film konwencji sprawdza się co najmniej równie efektywnie. Z racji pewnych stałych słabostek stylu Randy’ego końcowa nota być może tego nie odzwierciedla, ale w mojej ocenie od czasów Odlotu Pixar po raz pierwszy dorobił się muzyki o tak sympatycznym charakterze i charyzmie.

Najnowsze recenzje

Komentarze