Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Carl Thiel, Robert Rodriguez

Machete Kills (Maczeta zabija)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 13-12-2013 r.

Kiedy w roku 2007 na ekrany kin trafiał Planet Terror – druga część wspólnego projektu Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino o zbiorczej nazwie Grindhouse – nikt nie przypuszczał, że zabawa konwencją, jaką podjął ten pierwszy z filmowców zrodzi wkrótce prawdziwą legendę. Oto bowiem, wchodząc w stylistykę bezpardonowego kina akcji lat 70-tych, nakręcił kilka fikcyjnych trailerów filmowych wśród których znalazł się między innymi Machete. Historia wąsatego Meksykanina – płatnego zabójcy – wyrolowanego przez zleceniodawców i urządzającego sobie na nich prywatną vendettę, tak bardzo przypadła widowni do gustu, że Rodriguez postanowił na jej podstawie nakręcić pełnometrażowy film. Wcielający się w tytułową rolę Danny Trejo nie musiał zbyt wiele robić, by zaskarbić sobie sympatię widzów. Wystarczyło tylko, że przez całą długość filmu utrzymywał na twarzy ten sam grymas, od czasu do czasu rzucał patetyczne hasełka brzmiące w jego ustach jak wyrok śmierci i z takową powagą dokonywał dekapitacji na swoich oponentach. A jak jeszcze dorzucimy do tego gwiazdorską obsadę, wtedy mamy rozrywkę pełną gębą! Nie dziwne zatem, że trzy lata po premierze Maczety meksykańska legenda postanowiła powrócić.

Maczeta zabija – ten odkrywczy tytuł sequela przynosi nam równie przewidywalną fabułę. I co z tego? W filmach Rodrigueza nigdy nie grało to większej roli. Epatowanie okrucieństwem, niespotykaną atmosferą, stylistyką i cierpkim humorem już dawno przestało być domeną Tarantino. Choć panowie ci nadają na podobnych falach, filmy Rodrigueza cechują się większą dosadnością. Tej dosadności nie zabrakło także w sequelu Maczety – również pod względem muzycznym. Nie od dziś bowiem wiadomo, że Bob lubi brać czynny udział w tworzeniu opraw muzycznych do swoich filmów. Przykładem niech będzie Sin City i seria Mali Agenci, gdzie ów reżyser wraz z Johnem Debney’em wspólnie opracowali i nagrywali materiał ilustracyjny. Nie zawsze przynosiło to wymierne efekty, czego dowodem jest wspomniany wcześniej Planet Terror. Słuchając tej ścieżki dźwiękowej nie sposób opędzić się od wrażenia, że artysta przeliczył się w swoich możliwościach. Ale jak to mówią, kto nie ryzykuje ten nie ma, a to doświadczenie z pewnością dało mu wiele do myślenia. Na tyle, by do kolejnego swojego projektu – Maczety – zatrudnić sobie pomocnika.



Kumpel z podwórka, Carl Thiel, odwalił za Rodrigueza większość roboty aranżując jego tematy w sprawdzonym rockowo-orkiestrowym stylu, a sam reżyser bawiąc się konwencją (po raz kolejny zresztą) wskrzesił grupę Chingon założoną specjalnie na potrzeby filmu Pewnego razu w Meksyku. Grupę, która wykonała także na potrzeby najnowszej produkcji kilka kultowych szlagierów. Przyglądając się temu jakże ciekawemu zjawisku czasami żal mnie ogarnia, że nikt nie podjął się wydania ścieżki dźwiękowej. Cóż, najwyraźniej środowisko miłośników muzyki filmowej dopominało się o swoje, bowiem przy okazji premiery sequela nie popełniono drugi raz tego samego błędu. Podskórnie czuję interwencję filmowego Padre, który nawet z wysokości krzyża, do którego został zdradziecko przybity, zaciętym wzrokiem powie „Bóg wybacza, ja nie!”

Zapewne wielu napinaczy mogłoby nazwać porażką pojawienie się na rynku soundtracków takich jak Maczeta zabija. Już oczami wyobraźni widzę całą ekipę muzycznych dekadentów pastwiących się nad banałem, kiczem i mizerną stroną techniczną tworu Rodrigueza i Thiela. Nie dajmy się zwariować! Najpierw zafundujmy sobie wycieczkę po filmografii reżysera, dopiero później zasiądźmy do okrągłego stołu aby przedyskutować artystyczne walory ichniejszych ścieżek dźwiękowych. Abstrahując bowiem od estetyki i tzw. „listening expierence”, druga Maczeta pod względem ilustracyjnym nie zawodzi. Jest dokładnie tym, czym być powinna w tego typu produkcji – czyli nie narzucającym się tłem, które jasno i klarownie opisuje nam to, co dzieje się na ekranie. Osobną sprawą są smaczki jakie czają się na każdym zakręcie. Stylizowane na latynoską nutę piosenki Rodrigueza oraz innych artystów, agresywne gitarowe frazy dodające absurdalnym scenom akcji jeszcze większej groteski… To wszystko każe patrzeć na ścieżkę dźwiękową do Maczeta zabija jako na produkt dobrze wpasowany w realia filmowe. A jak to wszystko wypada na płycie?

Słabizna, porażka, dno… Ha! Chcielibyście! Paradoksalnie ścieżka dźwiękowa do drugiej Maczety ma zadatek na niezobowiązujące tło do prostych czynności domowych, takich jak szorowanie muszli klozetowej, czy obieranie kartofli na niedzielny obiad. Tylko ostrożnie z nożem! Niektóre utwory mogę wyzwolić sporą dawkę adrenaliny, a wtedy nie trudno o jatkę… Oczywiście nie obędzie się bez porcji goryczy związanej z wtórnością proponowanego materiału i ogólną miałkością strony technicznej. Ale może to i lepiej, wszak Maczeta pedantyczny jest tylko w jednej dziedzinie – dekapitacji. Na sztukę, a tym bardziej na muzykę wykłada… swoją maczetę.



Początki są jednak bardzo obiecujące. A zaczynamy od tematu głównego parafrazującego poniekąd motyw napisany jeszcze na potrzeby pierwszego filmu. Przypomnę tylko, że stworzyło go zacne trio: Tito Larriva, Steven Hufsteter oraz Robert Rodriguez, a wykonała grupa TITO & TARANTULA. W tej konfiguracji usłyszymy go jeszcze w napisach końcowych, czyli pod koniec albumu – Machete Kills End Titles. Listę płac zdobi również piosenka Briana Ramosa o wymownym tytule Telele. Trzeba przyznać, że świetnie wtapia się w tą szaloną rockowo-latynoską konwencję, choć i tak w żadnym wypadku nie może konkurować z songiem będącym swoistego rodzaju wizytówką filmu Rodrigueza. Mowa oczywiście o przesławnym They Call Him Machete, którego tekst to transfer boskich atrybutów tytułowego bohatera. To ja może zamilknę i pozwolę Wam empirycznie zbadać wartość owego słuchowiska…

Mocne, nieprawdaż? I w takich oto optymistycznych nastrojach przechodzimy do meritum sprawy, czyli materiału ilustracyjnego. Otwierający film Return of Machete to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Zachowana w rockowej konwencji introdukcja daje nam przedsmak tego, co przez najbliższe trzy kwadranse kształtowało będzie muzyczny wizerunek tej oprawy muzycznej. A będzie się działo i to nie tylko pod względem natężenia dźwięku. Wbrew pozorom ścieżka dźwiękowa do drugiej Maczety jest bardzo elastyczna, także pod względem stylistycznym. Obok wartkiej akcji znajdziemy tam bowiem sporo latynoskiej etniki, mrożącego krew w uszach dysonansu, luźnego grania na styku popu i R’n’B a także… namiastkę liryki. Powstały w ten sposób miszmasz ma prawo skupić uwagę odbiorcy, ale o jakiejkolwiek większej spójności lub fascynacji złożonością faktury powinniśmy raczej zapomnieć. Szlachetne uszy przywykłe do orkiestrowego wykonania również powinny uzbroić się w cierpliwość. Budżet ścieżki dźwiękowej wykluczył skomplikowane zabawy z żywym instrumentarium stąd też wiele utworów brzmi dosyć syntetycznie, a miks przypomina odrysowaną od linijki kreskę poziomą. Na pocieszenie dodam tylko, że wielu pomocników Hansa Zimmera pochwalić się może gorszymi bublami w swojej filmografii.

Siła nośną kompozycji jest oczywiście muzyka akcji. Większość tego typu utworów tworzona była wraz z Rodriguezem, więc standardowo nie mogło zabraknąć ostrego gitarowego fuzzu przypominającego leciwe już oprawy Davida Michaela Franka do filmów ze Stevenem Seagalem. Autorzy nie odwalają jednak przysłowiowej lipy. Wszystko co robią jest jak najbardziej słuszne gatunkowo, a muzyczna groteska tylko od czasu do czasu przebija się przez agresywne frazy. Elektronika również stara się iść z duchem czasu. Gdyby nie ograniczenia środków muzycznego wyrazu mielibyśmy naprawdę przebojowy score. Ilustracja otwierająca film (Return of Machete), ucieczki z fabryki Luthera Voza (Clone Battle, Espace From Voz Tech) lub „epickiego” finału (See You In Space, Mr. Machete) mają coś w sobie i gdyby kosmetyką zajął się ktoś o większym doświadczeniu muzycznym, wtedy już bez ironii mógłbym wypowiadać się o tej partyturze jako o solidnej rozrywce.



Niestety największą bolączką action score do drugiej Maczety jest to, że bardzo szybko się on nudzi. I tu cieszy fakt pojawiania się od czasu do czasu nieco luźniejszych utworów. Takowym z pewnością będzie temat Kameleona i agentki działającej pod przykrywką Miss San Antonio. Także wspomniane wyżej piosenki, które niewątpliwie wpływają na polepszenie jakości odbioru tego albumu. Ciekawostkę stanowi kończący soundtrack utwór El Rey. Jest to wykonanie „live” kultowej piosenki pochodzącej ze ścieżki dźwiękowej do pierwszej Maczety.



Dużo można mówić o tej oprawie muzycznej, ale nie słowa, a indywidualne doświadczenie jest w stanie powiedzieć w tym przypadku najwięcej. Jeżeli zatem widziałeś filmy Rodrigueza śmiało sięgnij po ten krążek, bo jedyne co możesz stracić to 55 minut swojego życia. Osobiście wierzę jednak, że każdy miłośnik niezobowiązującej rozrywki tworzonej w nieco żartobliwym tonie znajdzie tu coś dla siebie. A tymczasem czekamy na trzecią część filmu – Maczeta ponownie zabija… w kosmosie. Będzie moc!


Najnowsze recenzje

Komentarze