Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michl Britsch

Pandorum

(2009)
5,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 23-12-2013 r.

Oglądając wiele współczesnych filmów science-fiction można czasami odnieść wrażenie, że przyszłość będzie wyglądać jak jeden wielki sklep firmy Apple. Wszystko pięknie lśni, każda konstrukcja posiada eleganckie obłe kształty i gdzie nie spojrzeć dotykowe ekrany. Tak w wielu najnowszych produkcjach fantastycznych wyglądają także statki kosmiczne, stacje badawcze, a nawet wystroje wnętrz domów przyszłości. Ta sterylność i czystość niestety czasami sprawia też wrażenie sztuczności, nienaturalności. Aż chciałoby się czasami zobaczyć jakieś rysy, trochę brudu, zużycia, jak chociażby w przypadku słynnego frachtowca Nostromo z wielkiego klasyka s.f. Alien.

W pewnym sensie właśnie w duchu wielkiego filmu Sir Ridleya Scotta utrzymana jest niemiecko-amerykańsko-brytyjska produkcja pt. Pandorum. Oczywiście w pewnym sensie nie oznacza, że należy oba te filmy mierzyć równą miarą. Pandorum można bardziej równać z Event Horizon Paula W.S. Andersona. Zresztą Anglik jest też jednym z producentów Pandorum i nawet pewnych podobieństw stylistycznych można się doszukać. Właściwie cały film rozgrywa się na statku, lepiej by rzec, we wnętrzach statku kosmicznego Elysium. Dwóch astronautów budzi się z hibernacji, nie wiedząc gdzie się znajdują, ani też jaki jest cel ich podróży. Z czasem odkrywamy jakie tajemnice kryje w sobie ogromny statek i co się stało z resztą załogi.

Siłą Pandorum jest przede wszystkim klimat, tworzony dzięki zagadkowej historii, połączonej z niesamowitym designem samego statku. Nie jest to błyszczący, smukły biały stateczek, ale metalowy ponury kolos. Bohaterowie gubią się w jego obskurnych korytarzach jak w labiryncie z koszmarów sennych. Właściwie czasami statek wręcz zdaje się pożerać jego pasażerów, a przemierzanie go przypomina przedzieranie się przez wnętrzności jakiegoś potwora z metali i kabli. Niestety film niemieckiego reżysera Christiana Alvarta, mimo że w niektó®ych kręgach osiągnął już status kultowy, jest dość nierówny. Klimat poraża, historia jest ciekawa, podobnie jak i bohaterowie, ze szczególnym uwzględnieniem tej granej przez Antje Traue na którą zawsze miło popatrzeć. Niestety elementy kina grozy, jak i pewne klisze oraz schematyczność zaniżają finalną ocenę tego interesującego i w pewnym sensie oldschoolowego filmu.

Jako, że Pandorum klimatem stoi, to nie trudno się domyślić, że i muzyka musi pełnić ważną rolę w jego kreowaniu, co też naturalnie czyni, ale nie jest to score z gatunku, miły, łatwy i przyjemny. O nie, ścieżka ta jest ciężka, żeby nie rzec ociężała i zapewne wielu, szczególnie tych nie znających filmu, odrzuci ją wysłuchawszy pierwszych 10 minut. Czy oznacza to, że jest to zły soundtrack od którego najlepiej trzymać się z daleka? Nie każda dobra muzyka filmowa musi automatycznie być także dobra na płycie i nie inaczej jest z Pandorum.

Autorem oprawy dźwiękowej jest niemiecki muzyk samouk/kompozytor Michl Britsch. Choć zapewne nie jest on znany szerszej publice, to jego angaż przy tym projekcie nie powinien jednak dziwić. Britsch zna się z reżyserem Christianem Alvartem już od 1997 roku i nawet zilustrował jego pierwsze krótkometrażowe filmy.

Komponując muzykę do Pandorum Niemiec inspirował się z jednej strony klasyczną oprawą dźwiękową do Aliens Jerry’ego Goldsmitha, z drugiej punktem odniesienia były ścieżki dźwiękowe do serii Resident Evil. Efektem czego soundtrack ten oferuje nurtujący melanż chłodnych orkiestracji, niepokojącej elektroniki i mocnych perkusyjnych uderzeń. Właściwie nie należy doszukiwać się zbyt wielu podobieństw do legendarnej partytury Goldsmitha, gdyż Pandorum to przede wszystkim nowoczesny, mocno industrialny score. Wszelkie drobne elementy orkiestrowe zacierane, wręcz zniekształcane są przez gamę przerażających dźwięków i odgłosów tworząc muzykę nocnych koszmarów, jakże pasującą do samego charakteru filmu.

Słuchanie tej muzyki może naprawdę przypominać przemieszczanie ogromnego statku Elysium. Jest mrocznie, duszno, niepokojąco, coś lekko brzęczy w tle, nagle coś wyskoczy, zaatakuje nas jakiś ostry dźwięk gitary elektrycznej, czy bliżej niezidentyfikowanego odgłos elektronicznie-mechaniczny. Zważywszy, że soundtrack zawiera ponad 70 minut materiału, dla niejednego słuchacza przeprawa ta może być nie lada wyzwaniem. Trudno tutaj doszukiwać się jakiś chwytliwych tematów, czy w ogóle melodyjności. Takiego typu muzyka mogłaby się mocno gryźć z tym co widzimy na ekranie. Pandorum to przede wszystkim horror science fiction i tak też oprawa muzyczna to właśnie typowe zagrywki dla kina grozy połączone z futurystycznymi dźwiękami. Nie jest to zresztą pierwszy tego typu soundtrack, gdzie funkcjonalność w obrazie odbija się na samym albumie.

Błędem byłoby jednak twierdzić, że cały score oparty jest wyłącznie na straszeniu i Michl Britsch nie miał za bardzo na niego pomysłu. Oczywiście słuchając takiego Haunting Party można odnieść takie mylne wrażenie. Ogólnie muzyka akcji ogranicza się w dużej mierze do mocnych uderzeń w perkusję, połączonych z gitarowymi riffami i przeróżnej maści odgłosami. Słuchanie tego może nie zalicza się do przyjemności, ale w pewnym sensie pasuje do dość chaotycznie nakręconych scen akcji w samym filmie (to też jedna z jego wad). Jednak czasami w tym chaosie, w tych nieokiełznanych strukturach dźwięku jest metoda. Choć trudno tutaj doszukiwać się melodyjności czy jakiegoś bogactwa tematycznego, to jednak Britsch nie serwuje nam wielkiej ponurej ściany dźwięku. Słuchając dokładnie można wyczuć pewne intrygujące brzmienia, czy wręcz namiastki tematów. Miłośnicy ukrytych tematów (tak, są tacy) powinni znaleźć się w swoim żywiole. Przy czym zadanie jest tutaj zdecydowanie trudniejsze, gdyż i tematy są bardziej króciutkimi motywami dźwiękowymi, i odszukać je trudniej. Właściwie to wszystkie ich zalążki usłyszymy w tytułowym utworze Pandorum. Nie ma co tutaj oczekiwać typowego tytułowego motywu przewodniego. Ale zagłębiając się w ten kawałem i przedzierając się przez gęstą warstwę ambientu, można odszukać pewne kilkusekundowe motywy muzyczne, które następnie przewijać się będą przez całą resztę ścieżki. Szczególnie charakterystyczny jest krótki (ma się rozumieć) narastający motyw, najczęściej grany na gitarze elektrycznej, który wielokrotnie daje o sobie znać. Można go w pewnym sensie uznać jako ten ukryty temat przewodni ścieżki, który dopiero na sam koniec w wielkim finale wreszcie eksploduje pełną siłą dźwięków w Discovery / End Credits. Jest to bez wątpienia najlepszy i zarazem najbardziej charakterystyczny i melodyjny kawałek całej płyty. Po ponad godzinie błądzenia w industrialno-ambientowo-horrorowych korytarzach, następuje istna erupcja dźwięków, a gitara elektryczna wprost rozdziera się ze szczęścia. W obrazie finał ten wypada nad wyraz przekonywująco. Nie wspominając o pomysłowych napisach końcowych, które w połączeniu z tą muzyką, prezentują się mega-klimatycznie, gdyż to najlepsze określenie.

Tak, ostatni utwór oferuje fantastyczny finał, wręcz swego rodzaju euforię, po bardzo mrocznej ścieżce dźwiękowej. Ciężko w sumie polecić inne pojedyncze utwory z tego krążka. Może jeszcze Kulzer Complex trochę się wybija na tle innych kawałków, którym co prawda trudno odmówić funkcjonalności i pomysłowości, ale też niełatwo do nich wracać. Czasami można wyłapać pojedyncze kilkusekundowe fragmenty, które mają prawo zaintrygować, ale w dużej mierze siła tej muzyki oparta jest na budowaniu atmosfery. I to czyni Michl Britsch bezbłędnie i w obrazie Alvarta score ten sprawdza się naprawdę dobrze. Jednak sam album docenię zapewne tylko miłośnicy filmu, których nie brakuje, czy osoby, którym niestraszne takie posępne industrialno-eksperymentalne granie.

Najnowsze recenzje

Komentarze