Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Bonnie & Clyde

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 22-01-2014 r.

John Debney jest idealnym przykładem kompozytora, który funkcjonuje w branży filmowej kosztem własnej tożsamości muzycznej. Co to oznacza? Ano mniej więcej to, że nie przywiązuje większej wagi do kreowania swojego unikatowego języka stylistycznego, nie przejawia większych skłonności do specjalizowania się w danym subgatunku, tylko chwyta wszystkie projekty jak leci, ilustrując je w duchu miłościwie panującego nam mainstreamu. Trzeba przyznać, że takie podejście ma swoje dobre strony. Na pewno ludzie tacy, jak Debney nie mogą narzekać na brak pracy. Wiąże się to z oczywistym stałym dopływem gotówki i rozbudowywaniem swojego zaplecza technicznego poprzez ustawiczne poszerzanie horyzontów. Dla producentów i reżysera jest to również pewnego rodzaju wygoda i spokój ducha, że w jakimkolwiek kierunku nie pójdą, Debney zawsze sięgnie po najbardziej optymalny język stylistyczny. Podręcznikowość tych tworów odbija się jednak czkawką na wszystkich odbiorcach oczekujących po muzyce filmowej z jednej strony autonomiczności, z drugiej kreatywności. Ostatnie lata pokazały, że w filmografii Debney’a próżno szukać projektów zdolnych zagościć w świadomości odbiorcy na dłużej. Jednym z takowych jest między innymi ścieżka dźwiękowa do telewizyjnego mini-serialu, Bonnie i Clyde.

Dwuczęściowy periodyk Sony Pictures i History Channel, to kolejna już ekranizacja historii słynnej pary amerykańskich przestępców z lat 30-tych minionego wieku. Widowisko Bruce’a Beresforda w dosyć luźny sposób przedstawia zawiłe losy Bonnie Parker i Clyde’a Barrowa, nie pozostawiając większej przestrzeni na zaistnienie typowej, telewizyjnej nudy. Niewątpliwie przyczyniły się do tego ciekawe kreacje aktorskie i idący z duchem czasu, dynamiczny montaż, sprawiający, że serial Beresforda postawiłbym na wyższej półce niż produkcje pokroju Gangster Squad. Trochę większą klasą i wyczuciem wykazuje się również ścieżka dźwiękowa, którą na potrzeby Bonnie & Clyde skomponował John Debney.

Jak już wspomniałem wyżej, kompozytor ten świetnie radzi sobie z wykorzystywaniem gatunkowych standardów. Nie inaczej było i tym razem. Debney wziął na tapetę kojarzące się z tamtym okresem bigbandowe jazzowe wariacje, wyniósł je na poletko muzyki country, przyprawiając to wszystko dynamizującymi akcję subtelnymi samplami. Mimo tego ścieżka dźwiękowa Amerykanina jest tylko wiernym kompanem dziejących się na ekranie wydarzeń. Pojawia się dokładnie tam, gdzie zaistnieć powinna (czasami nawet odczuwa się jej brak), ale nie ma ambicji by walczyć o większą atencję odbiorcy. Biorąc pod uwagę specyfikę gatunku nie byłoby to łatwe. Z pewnością sprawie przysłużyłby się większy aparat wykonawczy i jakiś zapadający w pamięć temat przewodni. Niestety Debney zbyt mocno skupia się na aspekcie funkcjonalnym, co sprawia, że pod koniec seansu czujemy się jakbyśmy po raz n-ty słuchali tego samego. Jeżeli już samo doświadczenie filmowe pozostawia po sobie tak mieszane uczucia, to z jaką monotonią przyjdzie się mierzyć słuchaczowi albumu soundtrackowego?

Wydający go ludzie z La-La Land Records poniekąd rozwiązali ten problem przygotowując zgrabnie przemontowaną 60-minutową prezentację. Ale nawet i w tak okrojonej formie muzyka Debney’a stanowi poważne wyzwanie dla słuchacza nastawionego na wielobarwną ilustrację. Właśnie owa monochromatyczność i brak wyraźnie zarysowanej linii tematycznej wpływają na znaczne pogorszenie odbioru. Jakby tego było mało, część utworów nie daje nawet cienia szans, by powalczyć o naszą uwagę. Rodzące się w trakcie słuchania wątpliwości rozwieje dopiero kontekst filmowy, gdzie okazuje się, że owa pozornie pozbawiona charyzmy ilustracja stanowi idealne tło do licznych scen pościgów i innych dramatycznych wydarzeń. Sztandarowym przykładem niech będzie czołówka tego miniserialu. Odbierana bez doświadczenia wizualnego wydaje się co najmniej dziwna i nie pasująca do tematyki podejmowanej przez filmowców. Elektronika? Zimmerowskie perkusje? Kto by się ich tam spodziewał?! Podejmowaną przez Debney’a stylistykę racjonalizują dopiero krótkie ujęcia prezentujące wycinki z prasy oraz przebłyski archiwalnych zdjęć dynamizowane szybkimi cięciami. Co ciekawe kompozytor nie powraca już do tak współczesnych form muzycznego wyrazu. Dalsza część ścieżki zdecydowanie oddaje się podążaniu za duchem czasów, w których rozgrywa się akcja filmu.

Z tego też między innymi powodu album wypełniony jest różnego rodzaju utworami stylizowanymi na bigbandową, jazzową improwizację. Nie ma większego znaczenia, czy w miniserialu funkcjonuje to jako materiał źródłowy, czy też jako element ilustracji… jest tego po prostu pełno. I wszystko byłoby w porządku, gdyby w takim nurcie zachowana została większość ścieżki dźwiękowej. Niestety tak nie jest. Do wspomnianych wyżej dochodzą również elementy country z banjo i fiddlami na czele oraz tradycyjna hollywoodzka liryka, czyli rozciągłe melancholijne frazy z solowym fortepianem na czele. To samo zresztą tyczy się utworów mających na celu budowanie napięcia. Nie bez powodu nasza wyobraźnia powędruje ku podobnym tworom Thomasa Newmana. Czemu więc wspomniałem na początku tego tekstu o monochromatyczności? Chyba dlatego, że w wykonaniu Debney’a jest to odtwarzanie trzech z góry przyjętych schematów. Kompozytor rzadko kiedy pozwala sobie na swobodne interpretowanie podejmowanych form. Wszystko to sprawia, że cała ilustracja zlewa nam się w jeden ciężki do przebrnięcia monolit, napisany dosyć mechanicznie i bez większej finezji.

Ale nawet i na tym bezdrożu znajdziemy ścieżkę, która warto odkryć i nią podążać. Najbardziej w pamięć zapadają sceny, w których na tapetę brany jest wątek miłosny pomiędzy tytułowymi bohaterami. To właśnie tutaj najczęściej do głosu dochodzi wspominana liryka – wyważona, wprowadzająca dużo spokoju, ale nie powalająca nietuzinkową treścią. Aż szkoda, że Debney nie pokusił się o jakiś wyrazisty temat, który wycisnąłby jeszcze więcej dramaturgii z i tak pogmatwanych losów Bonnie i Clyde’a. Tym bardziej, że sporą część scen o takim zabarwieniu zdobi…cisza. Temat uganiającego się za przestępcami Franka Hamera również nie odzwierciedla twardego charakteru stróża prawa.

Płytę kończy alternatywna wersja tematu przewodniego – ukierunkowana na bardziej tradycyjne instrumentarium. W moim odczuciu prezentuje się ona odrobinę lepiej niż temat, który ostatecznie znalazł się w serialu.

Pomimo wielu skrajności, jakimi operuje ta ścieżka dźwiękowa, nie mógłbym powiedzieć, że jest ona zła jako ilustracja. Swoje podstawowe funkcje z pewnością spełnia, ale daleko jej do miana przebojowego tworu zdolnego zainteresować potencjalnego odbiorcę. Z tego też tytułu polecałbym w pierwszej kolejności sięgnąć po mini-serial Beresforda, a decyzję zakupu tego soundtracku gruntownie przemyśleć.

Najnowsze recenzje

Komentarze