Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Basil Poledouris

Spellbinder (Czarownica)

(1988/2011)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 19-02-2014 r.

Basil Poledouris, pominąwszy kino animowane, miał w swoim dorobku chyba każdy filmowy gatunek i właściwie też w każdym potrafił się znakomicie odnaleźć. Co ciekawe jednak, amerykański kompozytor tylko jeden jedyny raz zilustrował horror i to też nie do końca typowy. Pochodzący z 1988 roku Spellbinder AKA Czarownica bowiem nie dość, że łączy w sobie kino grozy z pewnymi elementami romansu (czy nawet komedii romantycznej) i fantasy, to jeszcze jest horrorem zwłaszcza jak na lata 80. XX wieku i niskobudżetowe produkcje klasy B, skromnym, stonowanym, nie epatującym makabrą i stawiającym raczej na klimat i tajemnicę, niźli na bezpośrednie straszenie widza. Nie jest też tak hermetycznie osadzony w stylistyce lat 80. jak wiele mu podobnych produkcji, nawet jeśli w tle przewinie się kilka typowych dla epoki postaci a w zdjęciach czuć rękę Adama Greenberga – świetnego operatora cameronowych Terminatorów. Do bardziej „zalatujących” tamtą dekadą ubiegłego stulecia elementów zaliczyć można za to ścieżkę Poledourisa, głównie z uwagi na fakt, iż ograniczony skromnym budżetem, praktycznie w całości (poza kilkoma fragmentami z „żywą” perkusją) zbudował ją w oparciu o tak modne wówczas syntezatory.

Poledouris, o czym bardziej osłuchanym w muzyce filmowej czytelnikom przypominać nie trzeba, podobnie jak chociażby Jerry Goldsmith bardzo dobrze potrafił połączyć orkiestrę i syntezatory i nierzadko okazję do korzystania z obu elementów w jednej kompozycji znajdował. Ścieżki typowo elektroniczne pisywał zdecydowanie rzadziej, ale choćby rok przed Spellbinder stworzył zupełnie udane No Man’s Land– syntezatorową ilustrację do mrocznego kryminału, a zatem gatunkowo nie tak wcale odległego od Czarownicy. Poledouris w elektronice brzmi oczywiście nieco inaczej niż twórcy dla których był to chleb powszedni. W końcu nie przeszedł do filmówki z muzyki popularnej jak Faltermeyer czy Moroder, ani też nie był rasowym twórcą muzyki elektronicznej jak na przykład Tangerine Dream, stąd w konstrukcjach jego utworów nie trudno doszukać się powiązań z muzyką orkiestrową, a pewne fragmenty brzmią trochę jak wersja demo czegoś, co mogłoby być planowane pod klasyczną orkiestrę. Trudno oczywiście mówić, by Poledouris wyrobił sobie jakieś specyficzny styl w elektronice. Spellbinder jest raczej standardowym przedstawicielem swojej epoki.

Czarownica fanów Poledourisa może zaskoczyć zdecydowanie małą tematycznością, czy melodyjnością. Siłą rzeczy horror wymusza na kompozytorze rezygnację z brzmień „lekkich, łatwych i przyjemnych”, niemniej w przekroju całego soundtracku Amerykanin bardziej zdaje się stawiać na rytm, powtarzające się brzmienia i struktury, niż klasyczną melodię. Nie oznacza to bynajmniej zupełną rezygnację z tego ostatniego elementu. Najbardziej charakterystyczną i pamiętną melodią w Spellbinder jest, a jakżeby inaczej, temat miłosny. W najlepszym wydaniu zaprezentowany w utworze czwartym jest tak naprawdę typowym dla Basila „love theme”, tyle że zaaranżowanym na syntezatory. Gdyby go wszakże rozpisać na orkiestrę mogłoby się okazać, że nie jest wcale takim dalekim i ubogim krewnym tematów miłosnych z Conana czy Ciała i krwi.

I ów temat miłosny to właściwie tyle jeśli chodzi o melodie z prawdziwego zdarzenia. Co prawda pozostała część score ma zaoferowania jeszcze sporo ciekawych fragmentów, a jakieś tam zalążki melodyjności odnajdziemy np. w Opening Credits, ale jak już wspomniano, Poledouris opiera muzykę raczej na rytmie. Taki jest motyw, który usłyszymy już na otwarciu płyty w The Witching Hour, a który można by uznać za główny temat Czarownicy (choć pod względem częstotliwości występowania nie imponuje i chyba nawet raptem kilkukrotnie przywoływany temat miłosny pojawia się częściej tak w filmie, jak na soundtracku). Zbudowany jest z trzech głównych elementów: powtarzających się kilku nut wygrywanych przez charakterystyczne dla lat 80. syntezatory o brzmieniu a la dzwonki, silnie zaakcentowanej perkusji oraz mrocznego tła. Bardzo dobrze odnajduje się on w obrazie, a i na płycie robi zupełnie niezłe wrażenie. Podobnie zresztą ma się sprawa z niepokojącym The Ritual/The Heart albo bardziej „przyjaznym” motywem z utworu Pursuit, który można by określić jako typowy dla tamtej dekady motyw „śledzenia”. Szukając porównania, to coś podobnego stanowi w zimmerowskim Czarnym deszczu temat z Sequins (albo The Overshadow zależnie od wydania) – w przypadkach obu filmów wspomniane motywy właśnie śledzenie ilustrują. Z tym, że u Poledourisa charakter całości jest bardziej posępny i mroczny, niemniej brzmi to zupełnie nieźle.

To samo mógłbym napisać o atmosferycznej reszcie kompozycji, jednak, z paroma wyjątkami, tylko w kontekście obrazu. O ile nie jest się fetyszystą elektroniki lat 80. (albo syntezatora Korg M1 w szczególności;)), to nie odnajdzie się zbyt wielu atrakcji podczas obcowania z płytą. Poledouris bardzo udanie buduje atmosferę, nakręca odpowiednie emocje i tak naprawdę od strony kompozycji czy ilustracji trudno się czegokolwiek przyczepić. Łatwiej docenić Czarownicę po filmowym seansie, choć należy zauważyć, że dzieło Poledourisa w ostatecznym montażu obrazu trochę ucierpiało. Sam film stracił na tym etapie chociażby sekwencję napisów początkowych (a zatem zniknął z niego także utwór Opening Credits) oraz sekwencję w klubie tanecznym (wyleciał więc skomponowany specjalnie pod tę scenę, a wyróżniający się odmienną stylistyką od całej reszty Club Source). W ostatecznej wersji filmu w początkowych minutach w ogóle nie ma muzyki i dopiero delikatna aranżacja tematu miłosnego w Healing/Aldys in Closet jest pierwszym w ogóle słyszalnym wkładem Poledourisa w obraz. Rola muzyki rozkręca się tak naprawdę od Pursuit i dopiero od sceny śledzenia głównych bohaterów opuszcza nas pytanie: po cholerę angażowano twórcę klasy Poledourisa (reżyserka wybrała go z listy kilku potencjalnych twórców, których skłonni byli zatrudnić producenci), skoro muzyki w pierwszych 20 minutach filmu było tyle, co kot napłakał.

Spellbinder w całkiem bogatej w znaczące i ciekawe partytury karierze Poledourisa jest raczej ciekawostką i niewiele doń wnoszącym projektem. Jest po prostu sprawnym i funkcjonalnym rzemiosłem, w którym kompozytor dowodzi zarówno ilustracyjnego wyczucia, dobrego operowania elektroniką, jak i umiejętności kreowania atmosfery grozy. Dziś możemy tylko domniemywać co ciekawego mogłoby wyjść gdyby Poldouris miał okazję napisać potężną partyturę do horroru rozpisaną na orkiestrę i chór. Czarownicę możemy rozpatrywać jako skromne elektroniczne demo tego, co nigdy już nie powstanie. Wydany w limitowanej edycji dopiero ponad 20 lat po premierze obrazu soundtrack polecać można zatem głównie kolekcjonerom, fanom kompozytora i filmu. Oraz oczywiście największym miłośnikom elektronicznych brzmień kina lat 80., jeśli jacyś się jeszcze ostali.

Najnowsze recenzje

Komentarze