Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Nathan Johnson

Don Jon

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 22-02-2014 r.

Jon Martello z New Jersey prowadzi dokładnie uporządkowane życie, gdzie kluczową dla rolę odgrywają: jego mieszkanie, jego fura, siłka, kumple, rodzina, Bóg, kościół i naturalnie kobiety. A jako, że w wyrywaniu i zaliczaniu panienek nie ma sobie równych, wśród ziomali znany jest jako Don Jon. Pewnego razu trafia tę jedną jedyną, ponętną blond boginię, która zawróci mu w głowie z błyszcząco nażelowanymi włosami. Czyż to nie romantyczne?

A, byłbym zapomniał: poza wspomnianymi elementami Jon uwielbia porno, a dokładniej jest wręcz od pornosów uzależniony.

Tak w wielkim skrócie prezentuje się zarys pełnometrażowego debiutu reżyserskiego Josepha Gordona-Levitta. Błędnym i wyjątkowo krzywdzącym byłoby jednak stwierdzenie, że utalentowany Amerykanin nakręcił film o porno. Motyw uzależnienia od pornografii gra oczywiście znaczącą rolę, ale Don Jon opowiada przede wszystkim o kontaktach międzyludzkich, budowania związków, więzi miłosnych i znalezienia osoby, z którą chce się spędzać czas. Obraz ten jest też dość trafną satyrą społeczną na chociażby ogłupiającą rolę massmediów. Bardzo uogólniając można też powiedzieć, że Joseph-Gordon Levitt nakręcił film miłosny, ale bawiąc się przy tym schematami komedii romantycznych i dodając przy tym odpowiednią dawkę pikanterii.

Utrzymany często w teledyskowej formie Don Jon będący przy tym komedią romantyczną, melodramatem i satyrą społeczną jednocześnie, potrzebował odpowiedniej oprawy muzycznej. Wybór padł na Nathana Johnsona, który jest kuzynem Riana Johnsona, reżysera między innymi Loopera, do którego muzykę skomponował właśnie on (Nathan) i w którym to zagrał Joseph Gordon-Levitt, który poza tym był także jednym z producentów tamtego obrazu…
br
Ogólnie zmierzam do tego, że panowie dobrze się już znali, więc wybór ten nie powinien dziwić, a być wręcz zrozumiały. Naturalnie tematyką oba filmy już bardziej nie mogły się różnić. Przy czym Nathan Johnson swoimi filmowymi i pozafilmowymi projektami dał się już poznać jako wszechstronny i oryginalny muzyk, który nie boi się eksperymentować. Przy Don Jonie amerykański kompozytor podtrzymuje tę renomę, chociaż nie wiem czy jeżeli z oryginalnością i eksperymentatorstwem jeżeli chodzi o wydanie swojej muzyki, to jednak trochę nie przesadził? Ale o tym w swoim czasie, bardzo krótkim zresztą.

W swym debiucie Joseph Gordon-Levitt pokazuje nam zderzenie dwóch wizji postrzegania miłości. Z jednej strony mamy tytułowego Jona (Joseph Gordon-Levitt), dla którego miłość to przede wszystkim cielesność i seks, naturalnie w formie jaką serwują pornosy. Jego seksowna wybranka Barbara (Scarlett Johansson) definicję miłości widzi w hollywoodzkich romansidłach, naturalnie tych z księciem z bajki oraz Happy Endem. Nathan Jonson postanowił oprzeć swój muzyczny pomysł na tym właśnie zderzeniu porno z romansem. Oczywiście zważywszy na charakter filmu cała ta muzyczna konfrontacja ma niezwykle przerysowane, wręcz prześmiewcze brzmienie, o czym najlepiej świadczy otwierający album temat przewodni filmu. I tak Theme From Don Jon oferuje nam chwytliwą, romantyczną melodię z pogranicza kołysanki i walca, podrasowaną beatem i elektroniką.

Naturalnie muzyka elektroniczna przypisana jest Jonowi, a w szczególności jego uzależnienia od porno. I Johnson stworzył dość osobliwy beatowy mix, zahaczający o takie gatunki jak dance, house, techno, a czasami wręcz brzmiący jak parodia muzyki elektronicznej. I choć brzmi to dziwacznie, czasami wręcz krzykliwie, to idealnie oddaje charakter postaci (A Few Of My (Favorite) Things , My Ride), o wirtualnym seksie nie wspominając. Pokręcone Don Jon’s Addiction czy Random Vs. Porn dobrze ilustrują późne noce spędzone na redtube , handyhardcore.com , porniac.com czy też badjojo.com. Przeciągłe elektro-dźwięki od razu kojarzą się z ładującymi się filmikami, a beaty przypisać można wyskakującym ciągle nowym okienkom/folderom i spamowi z którym trzeba się jakoś użerać. Pewnie niektórzy w tym momencie się zastanawiają skąd mam takie obeznanie w tej materii? Cóż jako recenzent musiałem podejść profesjonalnie i merytorycznie do tematu i dokładnie go obadać.

Z jednej strony mamy zatem przegiętą elektronikę, zaś z drugiej Nathan Johnson oferuje nam romantyczne doznania rodem z klasycznych opowieści miłosnych. W takich kawałkach jak First Date, The First Kiss czy The First Night słychać, że kompozytor, wręcz na granicy kiczu, naigrywa się z podniosłych i donośnych ilustracji muzycznych jakie możemy spotkać w klasycznych filmach miłosnych. Najdobitniej to pastiszowe podejście ukazuje utwór Special Someone, który zresztą ilustruje wypad głównych bohaterów do kina na (fikcyjny) film romantyczny o takim właśnie tytule.

To specjalnie przejaskrawione, czasami wręcz prześmiewcze muzyczne podejście, naprawdę dobrze spisuje się w obrazie, potęgując jego komediowy i satyryczny charakter. Czyli wszystko pięknie i różowo jak w komediach romantycznych? Niestety nie do końca tak jest, gdyż choć muzyka to ciekawa, a temat przewodni naprawdę chwytliwy to jednak czuć pewien niedosyt. Mało, mało, mało, po prostu mało tej muzyki! Sam soundtrack nie trwa nawet 20 minut! Tylko jeden utwór trwa przynajmniej 2 minuty, a większość to minutówki jak nie sekundówki. O ile w samym filmie nie czuć, aby muzyki jakoś szczególnie brakowało, o tyle wydanie albumowe jest zdecydowanie za krótkie. Może dodanie paru piosenek, które przewijają się dość często przez obraz Gordon-Levitta, wpłynęłoby lepiej na ten soundtrack? Trudno orzec, ja sam nie jestem zwolennikiem mieszania score’u z muzyką źródłową, tym bardziej, że wbrew pozorom jest to dość płynny i przyjemny w odbiorze soundtrack. Szczególnie dwa ostatnie utwory z ładną gitarową aranżacją głównego tematu są naprawdę godne polecenia, także dlatego, że nie bije od nich sztuczność, a naturalne uczucie dwojga zakochanych osób. Takie muzyczne podejście, podyktowane jest wydarzeniami w filmie, których nie chcę za wiele zdradzać. I tym samym trudno jednoznacznie ocenić muzykę Nathana Johnsona, gdyż nie można mu zarzucić, że nie miał pomysłu na ten score. Co więcej swoją ideę konsekwentnie realizuje i bez zarzutów współgra ona z wizją debiutującego reżysera. Aż chciałoby się spędzić więcej czasu z tą muzyką. Tym bardziej szkoda, że zamiast dłuższego, poważniejszego muzycznego związku, otrzymaliśmy tylko kilkuminutowy flirt.

Najnowsze recenzje

Komentarze