Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Howard Shore

Dogma

(1999)
-,-
Oceń tytuł:
Wojtek Wieczorek | 03-03-2014 r.

Kevin Smith zabłysnął jako inteligentny reżyser, specjalizujący się w ciętych dialogach „o niczym”, zrozumieniu swojego pokolenia, filmowej erudycji i humorze nierzadko balansującym na granicy dobrego smaku. Niestety, dość często tę granicę zdarzało mu się przekraczać. W 1999 roku reżyser postanowił nakręcić film, przedstawiający jego spojrzenie na wiarę. Przed premierą obrazu w niektórych krajach, w tym w Polsce, można było uświadczyć fali protestów, nawołujących do bojkotu rzekomo obrazoburczego i antykatolickiego filmu. Obraz zniknął z naszych kin po około trzech tygodniach i osobiście uważam, że to i tak trochę za długo. Nie z powodu rzekomo antyreligijnych treści – wręcz przeciwnie, Smith cały czas pokazuje widzowi, że katolicyzm jest dla niego ważny, jedynie sprzeciwia się sztywnemu i skostniałemu spojrzeniu na wiarę i dogmatom. Problemem są natomiast kiepski scenariusz, humor na poziomie podłogi (a w tym przypadku należałoby wręcz powiedzieć: szamba), fatalne aktorstwo (wcielająca się w główną rolę Linda Fiorentino zarówno pod względem urody, jak i ekspresji oraz zmanierowania mogłaby uchodzić za starszą wersję Kirsten Stewart) i niemiłosierna długość filmu (który zamiast zamykać się w ramach 3-aktowej historii sprawia raczej wrażenie, jakby owych aktów było 5 i pół). W filmie tym można zaobserwować jeszcze jedną rzecz, jeśli chodzi o Smitha – wybór kompozytora i sposób ilustracji wskazują, że nie za bardzo rozumie on muzykę filmową.

O ile wspominany reżyser zazwyczaj z powodzeniem wypełniał swoje komedie mniej lub bardziej rockowymi piosenkami, jedynie niektóre fragmenty ilustrując maksymalnie mickey-mousingową muzyką (trudno powiedzieć na ile w celach parodystycznych, a na ile z braku pomysłu na coś innego), tak tutaj zatrudnił Howarda Shore’a, kompozytora słynącego z mrocznych opraw do horrorów i thrillerów. Cóż, w końcu Smith chciał nakręcić film choćby w pewnym stopniu „na poważnie” (ponoć wstrzymał się z tym projektem do czasu, aż nauczy się kręcić filmy – może trzeba było poczekać jeszcze trochę dłużej?).

Trudno było oczekiwać, że Shore zrezygnuje ze swojego stylu (jakkolwiek z powodzeniem pisał wcześniej znacznie lżejsze score’y do komedii i może warto by było w takim kierunku właśnie pójść?), dlatego też w tej ścieżce możemy się spodziewać licznych crescend na blachy, dysonansów, a żeby oddać religijne elementy filmu – również chóru i organów. Zgodnie ze swoim przez lata wypracowanym stylem, Kanadyjczyk sceny akcji ilustruje raczej powolnymi, przeciągłymi frazami, jedynie tu i ówdzie wprowadzając nieco nerwowe rytmy.

Kanadyjczyk w zasadzie nie stworzył zbyt wielu tematów na potrzeby Dogmy. Najłatwiej zauważalny jest oparty na nieco „szarpanej” rytmice temat pomocników głównego antagonisty, Lokiego. Wyróżnić da się również temat sieci fast-foodowej „ Mooby”, który stanowi pewną odskocznię od ciężkich, dysonujących brzmień, oraz mistyczny temat Ostatniego Potomka. Ten ostatni pojawia się na płycie dwa razy i powinien szczególnie zaciekawić fanów kompozytora, z racji dużego podobieństwa do późniejszego tematu Elfów z Rivendell, znanego z Władcy Pierścieni.

Jak to się wszystko sprawdza w obrazie? Ano nie najlepiej. O ile film, mimo, iż jest komedią, nie cechuje się zbytnią lekkością, dlatego wysiedzenie na nim do samego końca jest nie lada wyzwaniem. Dlatego tym bardziej muzyka powinna ułatwić widzowi odbiór, zamiast dodatkowo go utrudniać. Ilustrowanie zarówno scen akcji, jak i mniej lub bardziej komediowych sekwencji utrzymaną w mrocznym tonie muzyką sprawia, że film staje się dla widza jeszcze bardziej męczący. Jedynie krótka, tryumfalna fanfara dla Jaya i Cichego Boba przełamuje ten schemat, ale pojawia się tylko raz, a szkoda – biorąc pod uwagę zamiłowanie Smitha do komiksów, jak i fakt, że wspomniane postacie w innych filmach tego reżysera stają się pierwowzorami dla właśnie komiksowych postaci, można by dalej pójść tym tropem i przypisać im drobny temat.

Oryginalny album zawiera nieco ponad 40 minut muzyki i mieści wszystkie najważniejszej utwory z filmu. Ponadto rozpoczyna się on podrasowaną quasi-orientalnymi elementami piosenką Alanis Morissette, która w filmie gra… Boga. Muzyka tutaj sprawuje się nieco lepiej niż w filmie, chociaż monotonia płyty i wyraźny brak inspiracji szybko męczą słuchacza. Na szczęście, długość soundtracku zdecydowanie przemawia na jego korzyść.

Pojawia się pytanie, na ile należy za stan rzeczy winić Smitha, a na ile Shore’a. Być może młodego wówczas reżysera przerosło ilustrowanie tak dużej części filmu muzyką oryginalną. Być może kanadyjski kompozytor czuł się tym obrazem równie zmęczony, jak widzowie, dlatego też napisał rzemiosło nie wychodząc ze swojego comfort-zone, dobrze się bawiąc może przy dwóch utworach. Być może producenci wiedzieli co dla filmu najlepsze i to oni podyktowali angaż Shore’a. Być może kręcąc film o wierze, Smith postanowił zatrudnić „poważnego” kompozytora. Być może.

Niezależnie od tego, czyim pomysłem była taka a nie inna oprawa niezbyt udanego filmu, nie ulega wątpliwości, że również i ona stała się niewypałem. Jednak tak, jak dla zatwardziałych fanów Smitha Dogma jest udanym filmem, który bawi i cieszy, tak i soundtrack powinien przypaść do gustu najwierniejszym wielbicielom kompozytora. Dla reszty słuchaczy jedyną wartość przedstawiać może wspomniany temat Ostatniego Potomka – taka ciekawostka, jak brzmiał protoplasta tematu z Władcy Pierścieni. Abstrahując od niego – płytowe rzemiosło, ilustracyjny niewypał.

Najnowsze recenzje

Komentarze