Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ilan Eshkeri

47 Ronin (47 roninów)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 22-03-2014 r.

Od kilku lat staram się systematycznie zaglądać na brytyjskie poletko muzyki filmowej, by niezbyt drobiazgowej inwigilacji poddawać karierę Ilana Eshkeriego. Kiedy w 2007 roku zaimponował oprawą muzyczną do Gwizdnego pyłu, dałem się porwać fali entuzjastycznych głosów wieszczących temu kompozytorowi wielką karierę w Hollywood. Lata mijały, a Eshkeri ciągle tkwił w niszy, jaka go ukształtowała, sporadycznie tylko zabierając się za coś „głośniejszego”. I choć Centuriona przyjęto stosunkowo chłodno, to już luźny pastisz kina szpiegowskiego w Johnnym Englishu przywracał wiarę w Brytyjczyka. Swoistego rodzaju ciekawostką była też animacja Rysiek Lwie Serce, gdzie kompozytor świetnie bawił się konwencją. Ale największe wyzwanie czekało go pod koniec roku 2013, kiedy podejmował się ilustracji wysokobudżetowej produkcji, 47 roninów.


Film z Keanu Reevesem w roli głównej opowiada historię grupy roninów przygotowujących zemstę za haniebną śmierć swojego pana. Za wszystkim stoi Lord Kira, który pragnie podstępem zagarnąć krainę Ako i poślubić młodą dzierlatkę, Mikę. Na drodze do zrealizowania tej sielanki staje wspomniana wyżej grupka byłych samurajów i Kai – niegdysiejszy sługus rodziny, a od dawna szaleńczo zakochany w córze władcy-denata. Jak zatem widzimy klisza goni kliszę. Odwołań do Ostatniego samuraja jest tu bez liku, a cała otoczka fantasy, to już kompilacja dziesiątek japońskich i koreańskich produkcji. Gdy do tego pakietu dorzucimy jeszcze drewniane aktorstwo Reevesa otrzymamy słabej klasy rozrywkę ulatującą z pamięci zaraz po zakończeniu seansu. I prawdopodobnie nie trudziłbym się tą recenzją, gdyby nie muzyka Ilana Eshkeriego, która w moim mniemaniu uratowała tę produkcję przed niechlubnym tytułem gniota roku.



O zapisaniu jej w annałach gatunku możemy jednak zapomnieć. Muzyka do 47 roninów to przede wszystkim doskonale skrojone na miarę filmu rzemiosło. Nie poraża oryginalnością, ale na swój sposób jest ono przebojowe. Warstwa emocjonalna nie kiksuje, ponieważ opiera się na wielu sprawdzonych od lat schematach. To samo zresztą można powiedzieć o warstwie technicznej, czyli o instrumentacjach, wykorzystaniu elementu etniczego oraz elektroniki, która nie straszy zbytnią nachalnością. Czegóż więcej potrzeba? Chwytliwego tematu? Eshkeri zdaje się nie mieć z tym większych problemów, choć jak się okazuje nawet w warstwie tematycznej swoje piętno odcisnął współczesny zabójca ambicji kompozytorów – temp track. Gdy jednak spojrzymy na ilustrację Brytyjczyka w kontekście filmu, to nie mamy wątpliwości, że jest to praca spełniająca swoje funkcje. Często też próbująca się wyrywać z ciasnych ram naiwnego obrazu, koloryzując plastikowe emocje, jakimi operują główni bohaterowie. Nie tworzy to sprzężenia zwrotnego w postaci audiowizualnego kontrapunktu, ale daje sygnał, że partytura zbyt często przejmuje inicjatywę w tworzeniu dramaturgii. Z drugiej strony dobrze to świadczy o kompozytorze, który mimo kiepskiej inspiracji nie spoczął na laurach.



W podobnym tonie chciałoby się mówić o wypuszczonym nakładem Varese Sarabande albumie soundtrackowym. Niestety ostatnimi czasy polityka wydawnicza Townsona zakłada upychanie krążków aż po brzegi, co niekoniecznie korzystnie wpływa na odbiór nawet dobrze skomponowanych partytur. 47 roninów nie pozostaje tutaj żadnym wyjątkiem. 70-minutowy soundtrack, choć ma potencjał, to jednak dosyć szybko powszednieje, głównie ze względu na sporą ilość zapchajdziur zalewających płytę. Szkoda, bowiem początki wydają się naprawdę obiecujące…



Naszą przygodę rozpoczynamy od sześciominutowego wprowadzenia w fabułę (Oishi’s Tale), które już na wstępie odkrywa przed nami część kart, jakimi grał będzie kompozytor. Mamy więc fundament kompozycji w postaci solidnego, łatwo rozpoznawalnego tematu przewodniego. Jego rozpoznawalność zawdzięczamy w głównej mierze dosyć paskudnym odwołaniem się do analogicznej melodii z Ostatniego samuraja. Dalsze doświadczenie pokaże, że nie tylko na tej płaszczyźnie Eshkeri stara się naśladować Hansa Zimmera. Słuchając Roninów nie sposób nie snuć przypuszczeń, że to właśnie partytura Niemca była głównym sprawcą temp tracka. Świadczy o tym położenie dużego nacisku na rolę sekcji dętej blaszanej w muzyce akcji i wyprowadzanie w niej tzw zimmerowskich anthemów. Dosyć wyraźne są również nawiązania do partytur Tan Duna i bynajmniej nie chodzi tu tylko o zwiększenie roli instrumentów perkusyjnych. Z wielką gracją przeplatano również elementy etniki wschodniej (taiko, shakuhachi) z zachodnimi zabiegami potęgującymi dramaturgię – ot takimi, jak chociażby solowe partie wiolonczelowe.

Wracając jednak do kwestii melodycznych, temat przewodni jest przez Eshkeriego odmieniany przez dosłownie wszystkie przypadki. Raz jest on głównym motywem akcji, w innych okolicznościach staje się lirycznym traktatem o miłości między Kai a Miką, by po kilku minutach stać się nadętym patetycznym hymnem towarzyszącym samurajowi popełniającemu seppuku. Wpływa to poniekąd korzystnie na spójność partytury, ale w szerszej perspektywie może tworzyć wrażenie monotematyczności. Dosyć błędne, bowiem kompozycja obfituje w szereg innych pobocznych motywów, które niestety nie są tak charakterystyczne, jak opisywany powyżej.



Naszej uwadze nie powinien natomiast umknąć fakt, że jest to partytura ukierunkowana w głównej mierze na muzyczną akcję. Eshkeri nie szczędzi nam wielu podniosłych, miłych dla ucha utworów. Przekonujemy się o tym już u progu naszych zmagań z albumem soundtrackowym. Kirin Hunt pokazuje, że brytyjski kompozytor perfekcyjnie porusza się w hollywoodzkim mainstreamie. Klasyczne instrumentacje wzbogacono jednak o element etniczny, który w tym przypadku pełnią bębny taiko. W miarę upływu czasu ta subtelna granica między wschodem a zachodem powoli zaczyna się zacierać. Utwory takie, jak Shrine Ambush czy Palace Battle, to już typowy amerykański action score, który nawet nie próbuje angażować jakiejkolwiek etniki. I tak też pozostaje do zamykającej krążek suity – utworu prezentującego nam temat przewodni w formie patetycznej, bardzo ładnej fanfary.



Już pierwsza przygoda z albumem pokazuje, że największą jego bolączką jest element fantasy i wszystko, co związane jest z Lordem Kirą i podjudzającą go czarownicą. Zdecydowanie brakuje tu jakiejś mrocznej równoważni do hurra-optymistycznego motywu kojarzonego z głównym bohaterem. Zamiast tego otrzymujemy cała paletę underscore, dosyć nudnego i wyjaławiającego kompozycję z ducha wielobarwnej przygody. Jest to również element, w którym Eshkeri folguje sobie w tworzeniu ambientowych tekstur i w ogólnej zabawie elektronicznym brzmieniem. Przykładem niech będzie ohydny Bewitched, który sprowadza dobrą skądinąd partyturę na grunt taniego, telewizyjnego wyrobnictwa.



Całe szczęście ten niechlubny wizerunek skutecznie rehabilituje ujmująca i przykuwająca uwagę liryka. Sięgając po solową wiolonczelę kompozytor wytoczył najcięższe działa. Po prostu nie sposób przejść obojętnie obok tych oklepanych co prawda, ale wybitnie korelujących z emocjami odbiorcy, zabiegów. Żeby nie być gołosłownym posłużę się tutaj dwoma przykładami: Assano Seppuku i Kira’s Wedding Quartet. Warto zwrócić szczególną uwagę na ten drugi. W kontekście całej ścieżki prezentuje on bowiem zupełnie nową jakość. Można pokusić się o stwierdzenie, że bliżej mu do williamsowskiej dramaturgii Wyznań gejszy aniżeli do napuszonego i pretensjonalnego warsztatu Hansa Zimmera.



Wszystko to sprawia, że pomimo wielu schematów, w jakich utopiono partyturę do 47 roninów, jest to ostatecznie muzyka o wielu obliczach. Z pewnością jest to ilustracja dobra, sprawdzająca się w warunkach filmowych tak, jak należy. A sam fakt, że Eshkeri z kolejnej superprodukcji wychodzi obronną ręką świadczy o tym, że Hollywood powinno się nim zainteresować na dobre. Szkoda tylko, że wizerunek albumu soundtrackowego psuje niezbyt przemyślana forma prezentacji. Z tego też tytułu obniżam ocenę o pół gwiazdki.

Najnowsze recenzje

Komentarze