Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Don Davis

Matrix Revolutions, the – edycja rozszerzona (Matrix: Rewolucje)

(2003/2014)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 16-04-2014 r.

Po polaryzującym Matrix: Reaktywacja, mające swą premierę pół roku później Rewolucje niestety nie okazały się również niczym przełomowym. Zapatrzeni w Lucasa oraz Camerona bracia Wachowscy, stworzyli dość banalnego blockbutsera z potężną dawką efektów specjalnych. Film jest dziś głównie zapamiętany z dwóch wielkich sekwencji akcji, wypełniany w reszcie pseudo-filozoficznym bełkotem i skupianiem się fabuły na jakichś 3-cio planowych postaciach. Być może ta (dużo prostsza od poprzedników) konwencja pomogła stworzyć Donowi Davisowi najlepiej przyjętą i do dziś chyba najpopularniejszą (przynajmniej pośród prawdziwych fanów filmówki) ilustrację. Oczywiście poziom techniczny i rozmach kompozycji nadal zdumiewa, ale nie znajdziemy tu ani takiej różnorodności jak w Reaktywacji, ani niejednoznaczności jak w pierwszym Matrixie.

Elementy modernistyczne oraz związane z muzyką rozrywkową są w The Matrix Revolutions w zasadzie marginalne. Współpraca Davisa z Benem Watkinsem ograniczyła się właściwie tylko do trzech fragmentów, w których udział tego drugiego uwidacznia się poprzez użycie etnicznego instrumentarium, wokali, agresywnej elektroniki oraz powrót japońskich bębnów taiko formacji Gocoo, związanych z postacią Serafina. Rewolucje natomiast uciekają bardziej w stronę klimatu pierwszej odsłony, charakteryzując się sporą dozą mrocznego, budującego napięcie underscore’u, który przeważnie służy jako podkład pod sceny ekspozycji i dialogowe. Powracają szemrzące, herrmannowskie smyczki z II części, efekty akustyczne, elektroniczne a nawet te uciekające w stronę muzycznego horroru (np. The All-Knowing Oracle). Naturalnie związane jest to z rozszerzoną rolą postaci agenta Smitha i jego ludzkiego wcielenia, czyli Bane’a. Oprócz flagowego dla niego elektronicznego motywu, pojawia się też nieco banalny 4-nutowy wyróżnik (1-nuta długo grana, trzy następne szybko opadające), gdy tylko na ekranie pojawia się zagrożenie ze strony Smitha/Bane’a. Ciekawie opisana jest natomiast scena jego unicestwienia – muzyką w wyrazie koncertową, przy niknących frazach na flety i idiofony (The Smith Within Us). Chociaż kompozytor wyjaśniał przy okazji części drugiej, iż tak naprawdę nie potrzebował już dysonansów oraz orkiestrowej grozy, jest jej na rozszerzonym, limitowanym wydaniu La-La Land Records całkiem sporo i w większości są to fragmenty, które pominięto przy kompilacji materiału na pierwotny soundtrack z 2003 roku.

Pierwszą z dwóch głównych sekwencji, na których opiera się domknięcie trylogii pochodzących z Chicago braci polskiego pochodzenia jest potężna bitwa o Zion. Na wydaniu rozszerzonym poświęconych jest jej ponad 30 minut muzyki. Muzyki w większości potężnej, przytłaczającej w wyrazie i nie zawsze łatwej w odbiorze… Davis zaprzęga tu do roboty masywną sekcję dętą, grającą często w bardzo szorstki, surowy sposób, a także niski fortepian, perkusję, werbel, gwałtowne smyczkowe rajdy czy ciekawe użycie abstrakcyjnego, elektronicznego motywu związanego z ogromnym wiertłem, którego używają maszyny. Oczywiście w sukurs orkiestrze idzie także „zawieszony” zazwyczaj wysoko chór, potęgujący wrażenie ogromu scenerii kopuły, w której rozgrywa się starcie. Z Reaktywacji powraca przebojowy, militarystyczny temat związany z egzoszkieletami, służącymi ludziom w walce z maszynami, zakończony soczystymi fanfarami (Men in Metal). W muzyce bitewnej – co zaskakujące – znajdziemy niewiele heroizmu, za to klimat wskazuje na przegrany los i przygnębienie. Przykładem niech będzie Moribund Mifune, w którym „walkę” stacza niby-heroiczna perkusja i trąby ze smutnym w wyrazie chórem – symbolika skazanej na porażkę walki ludzi z maszynami? Mimo, iż matrixowe granie zazwyczaj ucieka od łatwych rozwiązań, kompozytor pozwolił sobie nawet na kliszowe ‘zagranie’ – solo na trąbkę. Imponuje za to monumentalny finał Kidfried, w którym pojawia się (zaanonsowany po raz pierwszy w Main Title) ciekawy, nowy mikro-temat tej odsłony: wściekłe ostinato na instrumenty dęte, które często wspiera chór. Mówiąc o tym środku wyrazu należy wspomnieć także o lirycznym momencie podziwu (Trinity po raz pierwszy w życiu oglądająca słoneczne niebo) pośród agresywnej akcji Saw Bitch Workhorse oraz Deux Ex Machina.

Davis robi sobie żart z Wagnera i jego Zmierzchu Bogów, jako że Zygfryd (Kidfried) jest jednym z bohaterów tej opery. A mamy jeszcze Wakirię (Die Brünett Walküre) i Brunhildę (Boom Hilda). Żart oczywiście tylko w warstwie nazewnictwa, bo w kwestiach muzycznych czerpie z wagnerowskiej stylistyki pełnymi garściami i na poważnie, wskazując na swoją biegłość w ramach klasyki i jej implementowania na potrzeby tej nietuzinkowej, muzycznej trylogii.

I wreszcie najsłynniejsze fragmenty tej ścieżki dźwiękowej związanej z rozstrzygającym pojedynkiem Neo kontra Smith. Neodämmerung (kolejny przytyk do Wagnera) to spektakularna, 6-minutowa jazda muzyczną kolejką górską, w której Davis anonsuje nowy, przebojowy temat, wsparty śpiewającym w sanskrycie fragmenty starożytnych tekstów Upanishads chórem. Chociaż na pierwszym planie Davis eksponuje swój melodyczny temat główny oraz inne sygnaturki muzyczne (np. bohaterski motyw dla Neo z pojedynku w metrze z I części), „pod spodem” instrumentarium dęte i drewniane cały czas wykonują znane z trylogii zapętlające się frazy, tworząc dodatkowy efekt dramaturgiczny. Świetnie brzmią anonsujący utwór niski fortepian, implementowanie wspomnianego wyżej wściekłego ostinata akcji oraz muskularnego mikro-tematu na instrumenty dęte, którego wcześniej użył w Burly Brawl z części drugiej. Kompozycja ta stała się właściwie flagowym utworem twórcy, granym min. na wielu festiwalach muzyki filmowej. Trudno powiedzieć co elektryzuje tu bardziej, czy fantastyczne orkiestrowe momenty czy epicki, przeszywający chór z jego kulminacyjnymi ya-ya-ya-ya-ya-yada. Jedno jest pewne – wykonanie a także aranżacja tego wszystkiego stoją na najwyższym poziomie kompozycyjnym i orkiestracyjnym. Co ciekawe, Wachowscy pierwotnie zamierzali użyć chóru, który śpiewałby po niemiecku tekst z Tako rzecze Zaratustra Nietzschego. Pod napisy końcowe natomiast dostajemy new-age’owy remix tego dziełka pt. Navras. O ile mieszanka chóru i techno jeszcze może się sprawdzić, to Watkins mając najwyraźniej wolną w tej kwestii rękę, dokłada nam w międzyczasie znane ze swojej własnej twórczości i choćby jednego z odcinków Animatrixa, hinduskie i tybetańskie wokale, które psują trochę ogólnie budowaną, poważną atmosferę stworzoną przez Davis. I gdy tylko jego muzyka orkiestrowa pojawia się w tej kompozycji, wiadomo kto tak naprawdę „rządzi”…

Jednak finał Rewolucji to nie tylko Zmierzch Neo, ale także monumentalne Spirit of the Universe z biblijnych rozmiarów, orkiestrowo-chóralnymi crescendami oraz smutną muzyką w stylu adagio. Po raz pierwszy muzyczne ciepło tej części spotka nas w optymistycznym, choć nie mniej epickim w wyrazie Bridge of Immortality/For Neo, przypominającym nieco twórczość Jamesa Hornera, na dokładkę okraszonym dziecięcym wokalem i powtórzeniem tajemniczego finału pierwszego Matrixa. W kompozycji znalazło się oczywiście także miejsce na pielęgnowanego od I części tematu miłosnego, który ma kilka wejść, osiągając swoją kulminację w solówce na rożek angielski (Trinity Definitely). Osobiście jednak preferuję jego delikatne, na poły magiczne zasugerowanie w końcówce pierwszej części oraz dramatyczną rolę w finale ‘dwójki’.

Kompletna partytura Matrixa: Rewolucji trwa nieco mniej (niewiele ponad dwie godziny) niż albumowy odpowiednik Reaktywcji, jednak wg mnie ma zasadniczy problem jako odbioru partytury w całej swej okazałości. Problemem tym jest początkowe 45 minut, które w dużej mierze wypełnia underscore, mrok i poza kilkoma żywszymi momentami, do utworu Men in Metal prawdę mówiąc, niewiele się dzieje. Warto zauważyć, iż pierwotnie wydanie soundtracka sprzed dekady ominęło większość tego materiału. Z tego względu, pierwotny album jest po prostu lepszy pod względem słuchalności, zawiera prawie wszystkie najciekawsze momenty ścieżki dźwiękowej i to jemu rezerwuję najwyższą notę za odbiór muzyki poza filmem. Dla zwykłego słuchacza będzie on najbardziej odpowiednią prezentacją, lecz oczywiście dla tych, którzy wysoko cenią sobie osiągnięcia Dona Davisa i wykazują chęć głębszego zanalizowania tego kalibru kompozycji, rozszerzone wydanie La-La Land Records będzie tym najwłaściwszym.

Na umieszczone na drugim dysku utwory bonusowe zalicza się orkiestrowa wersja The Trainman Cometh (wg mnie lepsza niż z wmiksowaną elektroniką Juno Reactor), wydłużona wersja finału (For Neo) a także przeciętna piosenka Pale 3, która drażniła już na podstawowym wydaniu. Produkcja stoi na tym samym poziomie co poprzednie wydanie Reloaded, choć w swoim 24-stronnicowym tekście Tim Grieving mógł nieco więcej miejsca poświęcić analizie muzyki a nie filmu… Można mieć obiekcje co do kompletnej wersji partytury Dona Davisa, ale fakty mówią same za siebie – The Matrix Revolutions to jedno z najbardziej ambitnych ale też i wymagających, symfonicznych przedsięwzięć muzyki filmowej ostatnich przynajmniej dwóch dekad. Natomiast, reasumując całą trylogię, na myśl nie przychodzi inna konkluzja niż taka, iż Davis stworzył wielo-aspektowe dzieło, którego kunszt muzyczny, przemyślenie, rozmach inscenizacyjny oraz idee zastosowane w osiągnięciu całości są na równi z dokonaniami Howarda Shore’a (Władca pierścieni) i Johna Williamsa (nowa trylogia Gwiezdnych wojen), które powstawały w podobnym okresie.

Najnowsze recenzje

Komentarze