Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Brian Tyler

Bangkok Dangerous (Ostatnie zlecenie)

(2008)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 17-04-2014 r.

O ile na początku minionego dziesięciolecia postać Briana Tylera kojarzona była głównie z thrillerami, to już kilka lat później orbitowała wokół filmów akcji. Skąd ta zmiana? Kompozytor umiejętnie wykorzystał dobrą passę z lat 2003-2004, kiedy to dał się poznać szerszemu gronu odbiorców dzięki dwóm projektom: Linia czasu oraz Dzieci Diuny. Zapał i entuzjazm szybko ustępował miejsca coraz większej aktywności, która niestety niosła za sobą ucieranie i powielanie pewnych schematów. Brak odpowiedniej selekcji proponowanych zleceń doprowadził do tego, że Tylera szybko zaczęto kojarzyć z kinem akcji i to tym zupełnie niszowym. Wyjątek stanowić może reaktywacja kultowego obrazu Rambo, która zresztą nie wyniosła amerykańskiego kompozytora do pierwszej ligi wyjadaczy gatunkowych. Jedną z wielu podobnych prac nijak świadczących o drzemiącym w Tylerze potencjale była między innymi oprawa muzyczna do filmu Ostatnie zlecenie.

Thriller akcji z Nicolasem Cagem w roli głównej to remake dokładnie takiego samego filmu, jaki osiem lat wcześniej popełniony został przez braci Pang. Oryginału nie dane mi było poznać, ale reaktywacja w żadnym wypadku nie poraziła mnie ani treścią ani sposobem realizacji. Nakręcony w oldschoolowej konwencji obraz okazał się statyczny, kiepsko zmontowany, a pod względem fabularnym mało porywający. Kreacje aktorskie (jak nie trudno się domyśleć) również pozostawiały wiele do życzenia. Osobnym problemem okazała się natomiast ścieżka dźwiękowa, która choć pod względem doboru środków muzycznego wyrazu całkiem fajnie wpasowała się w ten surowy, ale i egzotyczny klimat przestępczego świata Bangkoku, to jednak pozostała w głównej mierze tworem anonimowym. Jakby tego było mało, muzyka zepchnięta została przez edytorów na dalszy plan – wyciszona i zlana z efektami dźwiękowymi, co potęgowało wrażenie jakoby była mało istotnym elementem obrazu. Jedyną płaszczyzną na której „funkcjonuje” ilustracja jest wątek miłosny rodzący się między głównym bohaterem – zabójcą, a głuchoniemą farmaceutką. Czy to jednak wystarczy, aby po skończonym seansie zainteresować się oprawą muzyczną i sięgnąć po album soundtrackowy? Wątpię.

Jeżeli już nawet pokusimy się o zakup płyty, co może się wiązać ze sporym wydatkiem, bowiem album został zdjęty z półek sklepowych, nasza ciekawość rozbić się może o solidną próbę cierpliwości. Wypełniony po brzegi krążek, jak się okazuje, zawiera prawie kompletną ilustrację stworzoną na potrzeby Ostatniego zlecenia. Nie jest to żadne novum w polityce wydawniczej Briana Tylera. Wielokrotnie podkreślał on w wywiadach, że swoje albumy stara się wypełniać po brzegi, gdyż jako miłośnik muzyki filmowej rozumie potrzeby fanów. Zacne podejście, aczkolwiek w tym akurat przypadku przerost ambicji paradoksalnie obraca się przeciwko owym fanom. Ostatnie zlecenie nie nawiązuje tak dobrego kontaktu z odbiorcą, stąd też 80-minutowy krążek jest w moim odczuciu bardzo męczący. Drobnym ułatwieniem jest przetasowanie materiału tak, aby pozostał on płynny pod względem dynamiki i prezentowanych tematów. Jest to jednak efemeryczne polerowanie produktu, który obarczony jest jarzmem swojej kontekstowości.


Problemu nie doszukiwałbym się w tematyce. Paradoksalnie pod tym względem partytura Tylera prezentuje się nawet znośnie. Oto bowiem mamy dwie odrębne melodie, które fajnie się przenikają. Ciekawostką jest fakt, że obie skojarzone są z Joe – głównym bohaterem rozdartym pomiędzy poczuciem obowiązku względem zleceniodawcy, a rodzącym się do młodej dziewczyny uczuciem. I tak oto pierwsza melodia, dosyć neutralna pod względem emocjonalnym, staje się synonimem akcji. A takową kształtują u Briana Tylera tego okresu bardzo dynamiczne frazy oparte na wyznaczających tempo instrumentach perkusyjnych. Przekonujemy się o tym już u progu naszej przygody z soundtrackiem (Assassin). Akcja jest także nośnikiem ubogiej, ale funkcjonującej w partyturze etniki. Wyrażana jest ona dźwiękami dzwoneczków, bębnów i tym podobnych instrumentów odsyłających naszą wyobraźnię w bliżej nieokreślone rejony dalekiego wschodu. Gdy przysłuchamy się utworom takim, jak Pursuit, The Compound Shootout, czy River Chase dostrzeżemy wiele powiązań z napisaną kilka miesięcy wcześniej oprawą muzyczną do sequela Rambo. Końcowy efekt psuje natomiast zestawianie tej egzotyki z agresywną elektroniką wypełniająca fakturę muzyczną. Stylistycznie przypomina ona niechlujną muzykę akcji z poprzednich części Szybkich i wściekłych. Aczkolwiek tak jak w filmie o szybkich kobietach i pięknych samochodach, tak i tutaj zdarzają się fragmenty, gdzie Brian potrafi zabłysnąć swoją umiejętnością łączenia współczesnego instrumentarium z orkiestrą. Przykładem niech będzie początek utworu Runner, który w popowej otoczce wyprowadza całkiem nową melodię.

Przeciwwagą dla stale bombardującej nasze uszy akcji jest melancholia, w którą Brian Tyler ubiera motyw Joe’a. Jest to poniekąd odpowiedź na budzące się w głównym bohaterze ludzkie odruchy i uczucia. Nie braknie więc tu charakterystycznych gitar ocierających się o ambientowe brzmienie i rozciągłych smyczkowych fraz, czego idealnym przykładem jest smutne Rain lub What I Do. Pewnego rodzaju przedłużeniem tych emocji jest mało oryginalny, ale liryczny temat Fon – młodej głuchoniemej farmaceutki, w której zakochuje się Joe. Motyw ten tworzy całkiem przyjemną, choć podskórnie trochę smutną otoczkę do utopijnych marzeń mordercy chcącego ustabilizować swoje życie. Pod względem konstrukcyjnym nie ma tu większych rewelacji. Podstawowym środkiem muzycznego wyrazu jest fortepian osadzony na tle subtelnych smyczkowych aranży. I tak właśnie prezentowany jest ów temat w okolicznościowej suicie Fon’s Theme. Na całej długości płyty słyszymy jeszcze kilka jego wariacji – żadna z nich nie wprowadza nic nowego.

Ostatnie zlecenie to partytura bardzo przeciętna. Ma swoje momenty, ale jako ilustracja nie powala na kolana. Jest dokładnie tym, czego można się spodziewać po niezbyt zaangażowanym w projekt Brianie Tylerze. Tym bardziej szkoda, że proponowany przez Lionsgate Records soundtrack na siłę próbuje nam wcisnąć większość materiału skomponowanego na potrzeby filmu. W moim odczuciu skrócenie tego albumu o połowę zdecydowanie poprawiłoby odbiór treści. A tymczasem otrzymujemy pozycję kierowaną tylko i wyłącznie dla zagorzałych fanów twórczości Tylera.

Najnowsze recenzje

Komentarze