Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Simon Boswell

Dust Devil (Diabelski Pył)

(1992/1993)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 09-05-2014 r.

Richard Stanley, pochodzący z RPA filmowiec, choć zrealizował praktycznie zaledwie dwa pełnometrażowe filmy fabularne (plus trochę krótkometrażówek, etiud, dokumentów i wideoklipów), zdołał zapisać się w pamięci fanów kina spod Sci-Fi i grozy. Jego Hardware mimo fabularnych i aktorskich niedoskonałości uchodzi w pewnych kręgach za obraz kultowy, imponujący oryginalną atmosferą, uzyskaną w dużej mierze przez skąpanie zdjęć w czerwonych barwach. Pod względem wizualnym bliski Hardware jest drugi film Stanleya, nakręcony w Namibii, czerpiący z afrykańskich wierzeń surrealistyczny horror Dust Devil. W przeciwieństwie do poprzedniego obrazu, film nie jest może aż tak intensywnie „czerwony”, Stanley rzadziej korzysta z filtrów, ale kolorystyka pustynnych piasków sama nadaje mu odpowiednich barw. Obraz, dzięki dużej liczbie świetnych ujęć plenerowych, wydaje się być też nakręcony z większym rozmachem.

Diabelski pył znów pozostawia niestety wiele zastrzeżeń odnośnie scenariusza oraz gry aktorskiej, ponownie jednak Stanley uwodzi widza klimatem. Ten skutecznie budowany jest nie tylko przez zdjęcia, ale i znakomicie komponującą się z nimi, świetnie wyeksponowaną muzykę. Jej autor, Simon Boswell, to Brytyjczyk, ale nie przeszkodziło mu to w znakomitym oddaniu atmosfery namibijskich pustkowi połączonych z pokręconymi elementami horroru. Boswell w kinie grozy był już zresztą w tamtym momencie kompozytorem dość obytym, doświadczonym we współpracy zwłaszcza z włoskimi filmowcami, w tym z legendą gatunku, samym Dario Argento.

Choć stworzona przez Boswella ścieżka zawiera dość charakterystyczny temat przewodni, to nie melodie, ale brzmienie są jej główną siłą i wyróżnikiem zarazem. Boswell bardzo ciekawie połączył odnoszące się do elementów grozy brzmienia elektroniczne (często są to niskie tony przypominające „mruczenie”, albo też samplowane chóry) z elementami mającymi przynieść skojarzenia z lokalnym folkolrem. Stanowią je afrykańskobrzmiące perkusjonalia, gardłowe śpiewy czarnoskórego wokalisty oraz etniczne piszczałki. W efekcie otrzymujemy dość oryginalną całość, która może przynosić pewne skojarzenia z lubiącym się wówczas w podobnym zestawianiu etniki i elektroniki Hansem Zimmerem. Muzyka połączona z ujęciami pustyni Namib i Wybrzeża Szkieletowego robi kapitalne wrażenie…

…które niestety blednie, gdy sięgniemy po soundtrack. Nie jest to pewnie większym zaskoczeniem, wszak wiele ścieżek, które w niezapomniany sposób budowały atmosferę w kinie grozy, po separacji z obrazem męczą albo nudzą. W przypadku Dust Devil przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest tylko sam score. Owszem, charakter kompozycji sprawia, że dla większości słuchaczy muzyka Boswella nie będzie szczególnie atrakcyjna, wyłączając temat główny, czy wszelkie połączenia elektroniki z piszczałkami bądź perkusjonaliami. Natomiast osoby lubiące, gdy z głośników dobiegają nie piękne melodie, czy złożone orkiestrowe faktury, lecz po prostu gdy wylewa się z nich „klimat”, mogłyby Diabelskiego pyłu słuchać z radością, nawet w momentach elektronicznego underscore wzbogaconego o gardłowy wokal (Think Like A Man) albo… uwaga!… śpiewy wielorybów (utwór 12). I jeśli któraś z tych osób nabyła 5 płytowe wydanie filmu na DVD – „Limited Collector’s Edition”, na którym znaleźć można 31 minut odseparowanej ścieżki dźwiękowej, to będzie mogła się tym klimatem nacieszyć. Jednak jeśli wybierze recenzowane tu wydanie Varese Sarabande, nie będzie to już takie proste.

Wydawcy doszli bowiem najwyraźniej do wniosku, że muzyka Boswella sama w sobie nie jest dość interesująca, by „udźwignąć” album i postanowili jej pomóc na dwa sposoby. Po pierwsze Varese dorzuciło do kilku utworów wzięte z filmu monologi narratora-szamana oraz w jednym przypadku radiowego kaznodziei. Nie cierpię takich zabiegów i nie mam zamiaru bronić wydawcy, niemniej muszę przyznać, że w przeciwieństwie do 90% podobnych przypadków, tutaj akurat efekt nie jest taki najgorszy. Owe monologi utrzymane są w klimacie całości, a ponadto nieźle komponują się z mroczną muzyką Boswella. Mogłyby jednak być wrzucane jedynie na początek tracków lub koniec, a nie czasem w sam ich środek. Po drugie na soundtracku obok nieco okrojonej muzyki ilustracyjnej Boswella otrzymujemy jeszcze wszelkie przewijające się w filmie okazjonalnie kawałki, zarówno jego jak i nie jego autorstwa. Znajdziemy tu zarówno muzykę liturgiczną rodem z afrykańskiego kościoła (Thank You Lord), tradycyjną pieśń (Travel Alone), ragtime na pianino (Dust Rag), piosenkę pop-country (Desert Rose) i utrzymany w zbliżonych klimatach krótki utworek Boswella (Sun, Sea, Surf And Safari). Wszystko jak widać na trackliście, powtykane w środek albumu, wedle filmowej chronologii, burząc wszelką atmosferę, jaka mogłaby być przez score kreowana.

Jest zatem ta edycja Varese troszkę bezładnym zbiorem muzyki z filmu z okazjonalnymi wstawkami monologowymi. Daleka od ideału, niemniej niespełna 40 minutowy soundtrack pozwala ją w miarę bezboleśnie strawić, a trzeba jasno powiedzieć, że sama kompozycja Boswella – o czym przekonać mogą się posiadacze kolekcjonerskiego DVD z filmem – jakkolwiek by nie była wydana, nie pozwoli na stworzenie nawet 30-40 minutowego albumu, który przez cały czas przykuwać będzie uwagę słuchacza. Także elektronika rodem z roku 1992 brzmi dziś momentami nieco archaicznie. Nie zmienia to oczywiście faktu, że w kontekście filmowym jest to bardzo dobra, godna wielu pochwał ilustracja. Jednak bez pustynnych kadrów filmu Stanleya traci wiele, zbyt wiele niestety, ze swojej szamańskiej magii…

Najnowsze recenzje

Komentarze