Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Cocoon (Kokon)

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 17-05-2014 r.

Połowa lat 80-tych, to stosunkowo płodny okres w karierze Jamesa Hornera. Karierze, która, jak warto wspomnieć, nabierała dopiero swojego rozpędu. Po komercyjnym i artystycznym sukcesie dwóch części Star Treka, oferty pracy posypały się jak grzyby po deszczu. Kompozytor nie był wybredny podejmując się właściwie każdego zadania – od ortodoksyjnej fantastyki, poprzez niemalże kampowe filmy akcji, dramaty, a na komediach skończywszy. I choć do historii gatunku tego okresu wpisały się głównie obrazy spod znaku s-f i fantasy, w swoim dorobku ma również kilka projektów „obciążających neurony” w mniejszym stopniu. Do grona takowych zaliczyć możemy między innymi Kokon – komediodramat przeszczepiony na grunt fantastyki.


Film ze Steve’m Guttenbergiem w roli głównej, to jeden z pierwszych głośniejszych projektów w filmografii Rona Howarda. Zdecydowanie różni się od wielkoformatowych produkcji, jakie realizował już w latach 90-tych – jest stonowany, prosty w treści i raczej statyczny w narracji. Od strony wizualnej równie mocno się zestarzał, a i oryginalnością nie zgrzeszył powielając schematy nakreślone przez Spielberga. Zupełnie jakby Howard chciał stworzyć dedykowaną seniorom hybrydę Bliskich spotkań z E.T.. Jako współczesny odbiorca nie mam z tym jednak większego problemu. Uwagę skupia bowiem niezwykłe ciepło bijące z każdej sceny tego filmu. Filmu na pozór naiwnego, ale zachwycającego swoją podskórną dramaturgią. Nie będzie przesadnym stwierdzenie, że Kokon jest swoistego rodzaju traktatem o młodości i przemijaniu z bardzo subtelnie potraktowanym wątkiem miłosnym. Co w takim kinie miał do powiedzenia kompozytor, który większość swojej dotychczasowej kariery poświęcił filmom akcji i grozy? Okazuje się że całkiem sporo.



Kokon to również pierwszy rozdział długoletniej współpracy Rona Howarda z Jamesem Hornerem – często przerywanej zawiłymi kolejami losu, ale ostatecznie przynoszącej obu artystom wymierne korzyści w postaci szeregu projektów docenianych zarówno przez krytykę, jak i widownię. Do kanonu takowych należy zaliczyć w pierwszej kolejności Willow oraz Apollo 13. Nie bez znaczenia pozostają również oprawy muzyczne do Pięknego umysłu oraz Zaginionych, będące ostatnią prostą na wspólnie deptanej ścieżce Howarda i Hornera. W kontekście tych zapadających w pamięć partytur, Kokon wydaje się tylko eksperymentem, który pozwolił na zdobycie doświadczenia tak przydatnego w kolejnych angażach. I patrząc z perspektywy lat można śmiało powiedzieć, że amerykański kompozytor dobrze wykorzystał tę okazję.



Film Howarda nie był de facto pierwszym w karierze Hornera, który zmusił go skoncentrowania się na aspekcie dramaturgicznym ilustracji. Dwa lata wcześniej popełnił on piękną, nie stroniącą od ciepłej liryki oprawę do Testamentu. Doświadczenie to niewątpliwie przyczyniło się do większej wrażliwości na takie kwestie, jak radość życia, miłość, ale i stojące z nimi w sprzeczności niepewność oraz rozłąka. Kokon prezentował trochę inną interpretację tych sfer emocjonalnych. Spojrzenie na problematykę przemijania okiem człowieka będącego już u schyłku swojego życia rodzi pewne poczucie sentymentalizmu, tęsknoty za tym co było. Horner nie stroni więc od specyficznej melancholii czyniącej z filmowych bohaterów postaci z krwi i kości. Natomiast gdy ich szarą codzienność zakłóca pojawienie się tajemniczych kokonów mających cudowne właściwości odmładzające, ów sentymentalizm ustępuje miejsca ciepłej liryce pozwalającej spojrzeć na staruszków z mniejszą dozą politowania, a nawet zazdrością. Rola ścieżki dźwiękowej nie ogranicza się bynajmniej do eksponowania tych emocji. Wykracza ona dalece poza klasyczną rolę dramatotwórczą. Komediowy aspekt podkreślany jest na przykład swingowymi wstawkami, a wątek paranormalny typowym dla tego typu wizualizacji, smyczkowymi dysonansami. Do wątku fantastycznego kompozytor podchodzi zresztą z dużą dozą rozwagi. Ilustracja większości tego typu scen utrzymywana jest w skali durowej – w ciepłym, bardzo nastrajającym brzmieniu. Zupełnie jakby autor muzyki na każdym kroku starał się nas przekonać, że intencje kosmitów są jak najbardziej prawe, że grupie staruszków nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Owszem, kompozytor nie unika rozpościerania nad oprawą charakterystycznego, mistycznego klimatu, niemniej jednak zawsze sprowadza się on do jakiegoś pozytywnego akcentu.


Jak widzimy, wachlarz stylistyczny jest dosyć duży. Bynajmniej przestrzeń filmowa nie cierpi z powodu nadmiaru treści muzycznej. Wręcz przeciwnie. Ścieżka dźwiękowa dawkowana jest dosyć umiejętnie zostawiając aktorom duże pole do popisu. Najbardziej uderza to w pierwszych kilkudziesięciu minutach, gdzie rola muzyki ograniczona jest do tylko kilku akcentów. Wynika to poniekąd z panujących wówczas standardów ilustracyjnych, które odżegnywały się od angażowania oprawy muzycznej w scenach dialogowych. Efektem tego jest schludna, zaskakująco spójna ilustracja, której łączy czas trwania wynosi niewiele ponad 50 minut. Resztę przekazu audytywnego wypełniają fragmenty utworów źródłowych oraz piosenka będąca ówczesną wizytówką produkcji.



Album soundtrackowy pojawił się rynku tuż po premierze filmu, w 1985 roku. W pierwszej kolejności Polydor opublikował go na winylu i kasecie, ale wkrótce po tym dokonano również transferu na dopiero co zdobywający rynek, krążek CD. Na soundtracku znalazło się około 40 minut ilustracji oraz wspomniana wyżej piosenka Gravity w wykonaniu Michaela Sambello. I trzeba przyznać, że jako album prezentujący highlighty z oprawy muzycznej całkiem dobrze spełniał swoją funkcję. Od tamtego czasu minęło jednak prawie 30 lat, a coraz większa popularyzacja oraz wzrost zainteresowania muzyką filmową, sprawiły, że zaczęto domagać się wznowienia. Miało to swoje uzasadnienie w fakcie, że zdobycie oryginalnego wydania stało się już niemożliwe. Co więcej, materiał jaki trafił na oryginalny album nie grzeszył wspaniałą jakością dźwięku. Z inicjatywą wyszła więc wytwórnia Intrada, która w archiwach Fox’a znalazła oryginalne 24-ścieżkowe taśmy. Materiał gruntownie zremasterowano i opublikowano w formie kompletnej ilustracji jako element limitowanej czasowo serii Intrada Special Collection. Na ogół Intrada podchodzi do wydawanych przez siebie albumów dosyć pedantycznie. Obok dobrej jakości dźwięku otrzymujemy więc chronologiczną prezentację partytury zwieńczoną dodatkami w postaci materiału źródłowego. Nie bez znaczenia pozostaje również szata graficzna i merytoryczna zawartość książeczki, z której możemy dowiedzieć się kilku ciekawych faktów o procesie powstawania ilustracji. Nas interesować będzie rzecz jasna muzyka.



A takowa wita nas utworem Through The Window zawierającym temat tajemniczych przybyszów. Na tym etapie naszej przygody nie wiemy jeszcze z czym lub kim mamy do czynienia. Naturalnym jest więc, że soundtrack stara się wzbudzić w nas pewną ciekawość poprzez ukierunkowanie brzmienia na tory dziecięcej muzycznej magii i mistycyzmu. Kompozytor wprowadza zatem odpowiedni temat wykonany w tym konkretnym przypadku na cymbałach z towarzyszącymi im smyczkami. Dopełnieniem tej melodii jest dwunutowy motyw budowany na crescendach i diminuendach – technice, po którą kilkanaście lat później sięgnie Don Davis pisząc temat przewodni Matrixa. Wprowadzanie fermentu poprzez kontrapunktowe zestawienie orkiestry z „piskliwą” elektroniką wypada całkiem dobrze, choć nie stanowi żadnego novum w muzyce filmowej tamtych lat. Co więcej, utwór ten ma prawo kojarzyć nam się z fragmentami E.T. Johna Williamsa. Maestro starał się tam godzić atonalny sposób interpretowania obcych z liryką obrazującą ich dobrotliwą naturę. Horner nie stroni jednak od bezwstydnego epatowania takim fermentem. Przykładem niech będzie Unveiling lub jeden z highlightów ścieżki dźwiękowej, Lovemaking, gdzie po całej gamie „górnolotnych” fraz docieramy do ilustracji nietypowej formy zbliżenia. Nacechowana pewną dozą niepokoju, a wręcz grozy, muzyka, dąży do kulminacji, po której następuje gwałtowne wyciszenie Jest to jeden z nielicznych momentów, który wystawia pozytywny wydźwięk partytury na ciężką próbę eksperymentów kompozytora.



Miłą odmianą od tego ciężkostrawnego grania są zatem swingowe wstawki, jakie usłyszeć możemy w pierwszych utworach albumu Intrady. Going To The Pool oraz Seduction / Let’s Go dobrze radzą sobie z podkreślaniem pozytywnego usposobienia pensjonariuszy domu spokojnej starości, aczkolwiek na płycie mogą wydawać się nieco infantylne, wbijając się klinem w niebanalną dramaturgię. Mi osobiście nie przeszkadzają, a w perspektywie całego albumu wydają się nawet przyjemną dla ucha atrakcją. Owa infantylność, nawet w ujęciu filmowym, daje nam wykładnię progresji myśli przewodniej ścieżki dźwiękowej do Kokonu. Horner wyraźnie wprowadza granicę między tą częścią filmu, gdzie staruszków postrzegamy jako zabawiające nas kukiełki, a momentem, kiedy stają się oni postaciami z pełnym bagażem emocjonalnym. W tym właśnie momencie na powierzchnie wynurza się kolejny ważny temat partytury – temat seniorów.

Pierwszym zetknięciem się z tą melodią będą początkowe fragmenty Going To The Pool i A Relapse. Większe znaczenie zyskuje ona jednak dopiero w drugiej części partytury, gdzie niemalże cała sfera melodyczna oscyluje wokół tego motywu. Kompozytor nie stawia bariery pomiędzy poszczególnymi nastrojami, czyniąc z tej melodii wdzięczne pole do pielęgnowania ciepłej liryki, euforycznych fanfar, a także głębokiego żalu spowodowanego stratą bliskiej osoby. To właśnie moment śmierci Rose pokazuje dobitnie, że prostota wykonania uwalnia największe pokłady emocji. Szkoda tylko, że w kolejnych latach kompozytor ten podobne sceny zdobił będzie zupełnie niepotrzebnymi ścianami dźwięku.

Utwór Rose’s Death rozpoczyna również ostatni etap naszej podróży po ścieżce dźwiękowej do Kokonu. Ciekawym wydaje się fakt, że od tego momentu obraz Howarda rzadko kiedy rozstaje się z ilustracją muzyczną. Niekoniecznie jest to związane ze zwiększeniem dynamiki, ale raczej z wieloma wątkami, które w ostatnich kilkudziesięciu minutach filmu znajdują swoje rozwiązanie. Mocny argument w postaci ładnie aranżowanego tematu staruszków zyskują tutaj sceny pożegnań (Sad Goodbye), trochę kiczowato zrealizowane, aczkolwiek ujmujące na swój sposób. W partyturze do Kokonu nie brakuje również pierwiastka muzycznej akcji. Okazją do wyrwania orkiestry z ciasnych ram sentymentalizmu są między innymi ilustracje sceny ucieczki z domu starców oraz niezbyt dobrze zrealizowana sekwencja pościgu wodnego. Od strony technicznej nie można Hornerowi nic zarzucić. Jest to heroiczne, pełne wigoru granie powielające schematy nakreślone wcześniej w Star Treku i Bitwie poza gwiazdami.

No właśnie! Słuchając ścieżek Hornera możemy być pewni dwóch rzeczy. Po pierwsze nie obędzie się bez licznych nawiązań do poprzednich prac, a po drugie cała frustracja z tym związana rozmyje się w obliczu fenomenalnych finałów, które urzekają swoim pięknem. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Sześciominutowa scena ascendencji zarzuca pomost między dynamiczną muzyką akcji, patosem interpretującym doniosłość podziwianych wydarzeń, a prostym smutkiem wynikającym z faktu, że pewien etap życia głównych bohaterów zostaje zamknięty. Analogia do E.T. jest tak oczywista, że aż nie wymaga komentarza. Słów kilka warto natomiast poświęcić suicie tematycznej, która zdobiła napisy końcowe. Na albumie Intrady jest to utwór Theme From Cocoon. W moim przekonaniu jest to idealna wykładnia nastroju jaki panuje od pierwszej do ostatniej minuty obrazu. Pełen przepychu aranż tematu staruszków odkrywa jeszcze jedną kartę – fundament pod motyw główny Wichrów namiętności.



Przygodę z soundtrackiem kończymy czterema bonusami: alternatywną, albumową wersją swingu staruszków, dwoma utworami źródłowymi spływającymi po współczesnym słuchaczu jak woda po kaczce i… wisienką na torcie, czyli piosenką Gravity. Cóż, dodatki te nie przyczyniają się w większym stopniu do poprawy odbioru całości. Z drugiej strony nie wpływają też ujemnie, więc nie mogę na tej podstawie obniżyć noty za całokształt. Na obniżenie takowej wpłynie niestety ogólna monotonność partytury. Muszę przyznać, że regularne wydanie z 1985 roku radziło sobie o wiele lepiej z utrzymaniem uwagi odbiorcy. Skondensowany sposób przedstawienia tej kompozycji zachęcał do licznych powrotów, czego nie mogę do końca powiedzieć o rozszerzeniu Intrady. Niemniej jednak cieszy mnie fakt, że wytwórnia Douglasa Fake’a podjęła się wypuszczenia tego „complete’a”. Dla kolekcjonerów i miłośników muzyki Jamesa Hornera jest to pozycja wręcz obowiązkowa.

Inne recenzje z serii:

  • Cocoon: The Return
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze