Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Philippe Sarde

Flic ou voyou / Le Guignolo (Glina czy łajdak / Błazen)

(1979/1980/2000)
5,0
Oceń tytuł:
Marek Łach | 20-05-2014 r.


Dwa filmy Georgesa Lautnera, dwie ścieżki Philippe’a Sarde’a. Pierwszy z obrazów to Glina czy łajdak (Flic ou voyou), gdzie Jean-Paul Belmondo wciela się w rolę doświadczonego policjanta-tajniaka tropiącego skorumpowanych kolegów; ekranowy Stan Borowitz grywa wbrew regułom, na granicy prawa, ale zawsze z tym samym czarującym, bezczelnym uśmiechem na twarzy. W drugim filmie, komedii sensacyjnej Błazen (Le Guignolo), Belmondo wciela się w drobnego oszusta i złodziejaszka Alexandre’a Dupré, który po wyjściu z więzienia daje się wplątać w międzynarodową aferę szpiegowską.

Płytę otwiera genialny temat przewodni z Flic ou voyou, jeden z tych utworów, które swoim piorunującym konceptem dosłownie zwalają z nóg. Główny bohater opowieści to postać niejednoznaczna, co sygnalizuje już tytuł filmu; zadaniem Sarde’a było tę niejednoznaczność odpowiednio w muzyce rozegrać. Francuski kompozytor skrzyżował więc rytmiczny i duszny jazzowy motyw oparty na solowej trąbce z… quasi-barokowym kwartetem smyczków, fletem i klawesynem! Realizacja tego pomysłu jest po prostu zdumiewająca: Sarde przeplata oba idiomy, tworząc wybuchową, na pozór chaotyczną mieszankę, będącą odbiciem enigmatycznej osobowości głównego bohatera. Gdy dodać do tego fenomenalną linię melodyczną (której nuceniu trudno się oprzeć), otrzymujemy temat trafiający się raz na kilkaset ścieżek dźwiękowych. A pamiętać należy, że europejska muzyka filmowa lat 60. i 70. tego rodzaju perełki rodziła o wiele częściej, aniżeli współczesny rynek soundtrackowy…

Oczywiście nie zawsze jest tak, że walory muzyczne tematu przewodniego przekładają się na jego funkcjonalność ilustracyjną. Flic ou voyou stanowi jeden z takich przypadków. Oglądając bowiem film, odnieść można wrażenie, iż Sarde zilustrował swoje wyobrażenie o bohaterze głównym; wyobrażenie przerysowane, ale przerysowane w trochę inny sposób, aniżeli ekranowy Stan Borowitz. Choć nad tematem – w kontekście na poły kategorycznego, na poły komicznego obrazu – unosi się aura drwiny, to wydaje się być ona zbyt arbitralna, napisana nie tylko wbrew kryminalnemu wątkowi, ale i niezgodnie z metodami lautnerowskiej karykatury. Ironia i elementy parodystyczne są we Flic ou voyou mimo wszystko tylko dekoracją, a szarża, na którą zdecydował się kompozytor, burzy trochę ów delikatny balans.

Ścieżka Sarde’a jest muzyką, którą warto smakować przede wszystkim w formie albumowej. Dopiero w kontakcie z krążkiem można w pełni docenić fantastyczny zespół wykonawczy, jaki francuskiemu kompozytorowi udało się zebrać na potrzeby tego nieszablonowego projektu. Sporą część blichtru zbiera legendarny trębacz jazzowy, Chet Baker, którego obecność na płycie jest najbardziej prominentna. Wykonywane przez Amerykanina partie trąbki (śliczny temat liryczny w Tendresse trompette) to prawdziwe znakomitości: stanowcze, tęskne, o doskonale wyartykułowanych emocjach. Warto jednak zwrócić uwagę i na pozostałych obecnych na płycie luminarzy sceny jazzowej i rockowej: klarnecistę Huberta Rostainga (dawnego członka kwintetu Django Reinhardta), amerykańskiego gitarzystę Larry’ego Coryella (pioniera stylistyki fusion), perkusistę Billy’ego Cobhama (partnerującego takim sławom, jak Miles Davis i John McLaughlin), wszechstronnego flecistę jazzowego Huberta Lawsa, wybitnego kontrabasistę Rona Cartera (grającego dla Herbiego Hancocka, Wayne’a Shortera i Milesa Davisa), a także francuskiego pianistę Maurice’a Vandera. Dzięki ich uczestnictwu ścieżka Sarde’a charakteryzuje się wspaniałymi partiami solowymi – pomysłowy dialog poszczególnych instrumentów nabiera wyjątkowej mocy i przenikliwości w ręku zgromadzonych na sesji nagraniowej wirtuozów. Jest to w ogóle jedna z najlepiej wykonanych kompozycji filmowych, z jakimi dane mi było się zetknąć.

Z racji powyższego Flic ou voyou, choć rzetelnie odzwierciedla przebieg ilustracji w filmie, wydaje się być momentami bardziej concept albumem, aniżeli tradycyjnie pojmowaną muzyką filmową – jak gdyby obraz Lautnera był jedynie pretekstem dla współpracy z najznakomitszymi wykonawcami naszych czasów. Dla słuchacza to tylko lepiej: warstwa tematyczna jest wspaniała, partie instrumentalne pochodzą z najwyższej półki, a kompozycja płynie elegancko w unikalnej, jazzowo-barokowej atmosferze. I dlatego nawet jeśli Sarde’owi przydarzyło się zanadto oddalić od materiału filmowego, każdy koneser dobrej muzyki odnajdzie we Flic ou voyou materiał pociągający, nietuzinkowy i najzwyczajniej w świecie piękny.

Muzyka w filmie:

Partiami solowymi stoi również Le Guignolo, którego gwiazdą jest legendarny mistrz harmonijki ustnej, Toots Thielemans. Obraz Lautnera to prawdziwa farsa: zwariowana, zakręcona, do granic absurdalna. Filmowy nastrój nieskrępowanej zabawy Philippe Sarde zaznacza już w napisach tytułowych, którym nadaje kształt wodewilowego galopu, opartego na słynnym, operetkowym temacie Jacquesa Offenbacha (Guignolo vaudeville). Podkład ten towarzyszyć będzie wszystkim błazenadom ekranowego Belmondo, który scena po scenie ładuje się w coraz większe tarapaty.

Dla słuchaczy świadomych farsowego charakteru filmu pewną niespodzianką będzie utwór, od którego zaczyna się płytowy Le Guignolo. Otóż w klimat ścieżki wprowadza romantyczyny, skąpany w magicznej nostalgii Guignolo romantico, będący pierwszym z licznym popisów solowych Thielemansa, nadających ścieżce Sarde’a unikalnego, osobistego, niepodrabialnego charakteru. Abstrahując jednak od mistrzowskiego wykonania belgijskiego wirtuoza, trzeba podkreślić, że sam temat Francuza jest niezwykłej urody i nie powstydziliby się go tacy spece od kinowych sentymentów, jak John Barry czy Georges Delerue. Można się zastanawiać, co tak piękna, kameralna melodia robi w slap-stickowej komedii Lautnera – wydaje się, że podobnie jak we Flic ou voyou, Sarde stoi jak gdyby obok filmowej opowieści, filtruje ją poprzez własną optykę i chce dostrzec w niej sobie tylko wiadome tropy.

Tym razem jednak ów subiektywizm jest strzałem w dziesiątkę. Sarde mruga do słuchacza okiem, ale jest to mrugnięcie czułe, przyjacielskie, pozbawione szyderstwa; filmowy Le Guignolo może być tylko rozrywkowym produkcyjniakiem, ale miłości do wykreowanych bohaterów nie można Lautnerowi, Belmondo, Audiardowi i Sarde’owi odmówić. Piękny temat francuskiego kompozytora jest tego najlepszym przykładem – uzupełnia kumpelską charyzmę Belmondo o liryczną zadumę i chyba nie znajdzie się wśród widzów nikt, kto nie chciałby zaprzyjaźnić się z tym ekranowym łobuzem o wielkim sercu.

Paradoksalnie temat ów stał się kością niezgody między Sarde’m oraz gwiazdą Błazna. Z bliżej nieokreślonych – i niezrozumiałych – przyczyn Belmondo nie podobał się romantyczny podkład pod malowniczą sekwencję lotu helikopterem. Kompozytor wprawdzie ostatecznie postawił na swoim, ale na kilka lat drogi obu panów się rozeszły – w kolejnym projekcie duetu Lautner-Belmondo (Le Professionnel) do napisania muzyki zatrudniony został Ennio Morricone.

Błazen nie jest długą ścieżką – trwa zaledwie 22 minuty, ale na ich przestrzeni materiał Sarde’a ani na moment nie obniża lotów. Solówkom Thielemansa partneruje wspaniałe, rozległe brzmienie ulubionej przez kompozytora Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej. Londyńczycy w nieprawdopodobny wręcz sposób punktują liryczne uniesienia ścieżki Francuza. Słuchając finałowego Guignolo policier, aż trudno uwierzyć, że tak wyrafinowane emocje mogła zrodzić głupkowata komedia o sensacyjno-szpiegowskiej fabule.

Muzyka w filmie:

Recenzowany album zainaugurował w 2000 roku serię Écoutez le Cinéma! wraz z inną perłą z dyskografii Sarde’a, Tess / Le Locataire. Oba te krążki pokazują to, co we francuskiej muzyce filmowej najlepsze: piękne tematy, bogactwo muzycznej wyobraźni i charyzmatyczne, niebanalne wykonania. Sarde jest jedną z najciekawszych postaci kompozytorskiego Panteonu znad Sekwany: powyższa płyta potwierdza, że dla tego nieszablonowego artysty nie ma rzeczy niemożliwych.

Najnowsze recenzje

Komentarze