Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Jerry Goldsmith

Rio Conchos

(1964/2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 03-08-2014 r.

Mimo że Jerry Goldsmith pierwsze kroki w szeroko pojętej branży muzyki filmowej stawiał już pod koniec lat 50-tych, dopiero udział w westernie Ostatni kowboj w 1962 roku zapewnił mu szerszy rozgłos. A wszystko za sprawą Alfreda Newmana, który oczarowany jego pracą nad serialem Thriller polecił go decydentom studia Universal. Zyskując renomę coraz częściej udzielał się w kinowych projektach, zwłaszcza tych oscylujących wokół tematyki Dzikiego Zachodu. Wypracowana wówczas formuła ilustracji okazała się bardzo atrakcyjna i jakże różna od tkwiących w założeniach Złotej Ery partyturach Tiomkina. Nic dziwnego, że dwa lata po sukcesie Ostatniego kowboja na biurku Jerry’ego wylądował kontrakt na ilustrację do kolejnego potencjalnego hitu, Rio Conchos.

Niestety film Gordona Douglasa nie spotkał się z oczekiwanym entuzjazmem ze strony widowni. Może dlatego, że był po prostu przeróbką innego westernu – W kraju Komanczów – będącego z kolei ekranizacją powieści Paula Wellmana. Rio Conchos opowiada o byłym żołnierzu konfederacji, Lassiterze, który wędruje po kraju zabija Apaczów mszcząc się w ten sposób za śmierć żony i córki. Kiedy wpada w ręce żołnierzy Unii i trafia przed oblicze pułkownika Wagnera, zostaje postawiony przed wyborem. Albo pomoże odnaleźć skradziony ładunek broni albo resztę życia spędzi w celi. Pardee decydując się na niebezpieczną wyprawę w poszukiwaniu oficera konfederatów, nie przypuszcza, że jego nastawienie do całej sprawy zmieni się tak diametralnie. Obraz Douglasa, jak już wspomniałem wyżej, nie powala ani oryginalnością ani treścią. Jest to klasycznie ujęte kino westernowe sprawnie poprowadzone od punktu A do punktu B. Znajduje się tu dosłownie wszystko, co powinno zaistnieć w dobrym widowisku. Jest wyraźny podział na dobre i złe postaci. Jest pewien cel i poczucie misji, które przyświecają głównym bohaterom. Jest też klasyczne wachlowanie nastrojami i systematyczne, ustawiczne budowanie napięcia prowadzące nas do spektakularnego finału. Wszystko to sprawia, że mimo swojej przewidywalności, Rio Conchos jest filmem zdolnym przykuć uwagę odbiorcy.

Niewątpliwym atutem tego przedsięwzięcia jest jego oprawa muzyczna w wykonaniu Jerry’ego Goldsmitha. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że jest to najświeższa, najbardziej elektryzująca uwagę (poza piękną Indianką) i najbardziej wartościowa cząstka obrazu. Mając w pamięci dosyć ciekawą, choć zachowawczą (jeszcze niezbyt eksperymentatorską) oprawę do Ostatniego kowboja, trzeba przyznać, że Rio Conchos maluję się na tym tle niezwykle okazale. Jak się okazuje, jest to jedna z pierwszych prac Goldsmitha kiedy słyszymy właściwie w pełni już wykształcony język muzycznej akcji. Prezentowane tu koncepcje w późniejszym czasie na stałe wejdą do warsztatu kompozytora czego owocem będzie nie tylko charakterystyczny model ilustracji filmu westernowego, ale i akcji jako takiej. Na tym gruncie wyrasta wspaniała dynamika i kompleksowość w zarządzaniu instrumentarium takich prac, jak Błękitny Max, czy chociażby fragmentów z trylogii Rambo.

Wracając jednak do Rio Conchos warto zwrócić uwagę na kwestie związane z integralnością sfery audytywnej z wizualną. Jak pamiętamy, Dimitry Tiomkin nie stronił od ciszy starając się korzystać z dobrodziejstwa muzycznej ilustracji jak tylko się da. Trochę więcej rozwagi miał pod tym względem Elmer Bernstein, którego możemy nazwać typowym mecenasem Srebrnej Ery. Jerry’ego Goldsmitha ciężko zaliczyć zarówno do jednej jak i drugiej grupy kompozytorów. Zyskująca wówczas na popularności coplandowska Americana niewątpliwie rzutowała na jego warsztat, czego przykładem może być wspominany wcześniej Ostatni kowboj. Jednakże w Rio Conchos wyraźnie daje się odnotować odejście od tych wzorców na poczet bardziej kompleksowego, pankulturowego brzmienia. Rozdarcie akcji pomiędzy trzy etniczne grupy – skłóconych przez wojnę Amerykanów, rdzennych mieszkańców lądu, czyli Indian oraz Meksykańczyków zrodziło potrzebę stworzenia uniwersalnego języka zdolnego udźwignąć ten szalenie trudny aspekt etniczny. Poza klasyczną orkiestrą pomocne okazały się zatem instrumenty charakterystyczne dla danych kultur, czyli: gitary, tamburyna, banjo, marimba, krotale, a nawet kości szczęki muła pełniące rolę kołatek! Wachlarz barw i dźwięków jest niesamowity i dokładnie takie samo wrażenie pozostawia na widzu mierzącym się z obrazem. Muzyka Goldsmitha nie jest nachalna. W pierwszych kilkudziesięciu minutach filmu jest ona tylko rytmicznym towarzyszem dla przemieszczających się na koniach bohaterów. Dopiero później dochodzi cały element dramaturgiczny, który w przypadku Jerry’ego wiąże się z drobiazgową synchronizacją. Mamy więc całą gamę mniej lub bardziej dynamicznych utworów, które obracają się wokół solidnej, sprawdzonej osi – tematu przewodniego zapadającego w pamięć już po pierwszym odsłuchu.

Dosyć dobra integralność z obrazem nie wpłynęła w większym stopniu na przebojowość tej pracy. Rzeczony temat robi wspaniałą robotę, a nawet repetowany po dziesiątki razy nie jest w stanie narzucać się odbiorcy chcącemu docenić ilustrację Golsmitha poza obrazem. Niestety przez dosyć długi czas miłośnicy muzyki filmowej mieli z tym wątkiem pod górkę. Totalna absencja rynkowa albumu soundtrackowego uniemożliwiała docenienie oprawy muzycznej do Rio Conchos. Materiały zalegające w archiwach wytwórni pozostawiały pod względem technicznym wiele do życzenia. Niemniej jednak dzięki wytwórni Intrada udało się w 1989 roku zorganizować w Londynie sesję re-recordingu, w której pod batutą samego Maestro i przy udziale London Symphony Orchestra udało się zarejestrować w formie cyfrowej praktycznie całą partyturę skomponowaną na potrzeby Rio Conchos. Było to o tyle ciekawe przedsięwzięcie, że razem z rzeczonym materiałem nagrano również suitę koncertową z prologu Udręki i ekstazy, którą Goldsmith miał wykonać na żywo dzień przed planowaną sesją. Dokładnie dekadę później wytwórnia Film Score Monthly uzyskała akces do oryginalnych taśm remasterując i wydając całość w ramach cyklu Silver Age Classics. Przedmiotem niniejszej recenzji będzie jednak wznowienie nagranego na nowo materiału, który nakładem Intrady ukazał się na rynku w lipcu 2013 roku. Omawianie suity Udręki i ekstazy zostawię sobie na inną okazję. Najbardziej interesującym wydaje się bowiem zbiór utworów pochodzących z Rio Conchos.

Odkrywanie koncepcji ilustracji z pewnością ułatwia chronologiczny układ materiału na płycie. Naszą wędrówkę do Rio Conchos zaczynamy więc tytułowym utworem pojawiającym się wraz z napisami początkowymi filmu. Wygrywany na harmonijce ustnej temat przewodni z wybijającymi charakterystyczny rytm tamburynami, to zupełne przeciwieństwo bombastycznych i pełnych przepychu tworów Tiomkina i Bernsteina z westernowych introdukcji. Kolejne sekundy angażują następne instrumenty, ale o pełni przepychu nie może być jeszcze mowy. Nawet wzbogacone o gitary i smyczki Where’s The Water nie porywa swoim heroicznym wydźwiękiem. Goldsmith zatrzymuje ten argument dopiero do pierwszej poważniejszej sceny konfrontacji – Bandits Ho kiedy rytmiczny motyw przybiera postać pełnowymiarowej fanfary wprowadzającej do bardziej złożonych struktur muzycznej akcji. Sama melodia jest bardzo charakterystyczna, łatwo wpadająca w ucho. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że jej fragmenty rzutowały w jakimś stopniu na późniejszych pracach Goldsmitha, ot chociażby takich, jak Mali żołnierze.

Przeciwwagą do tej radosnej, chwytającej ducha przygody melodii jest temat Indianki, który rozpościera nad partyturą płaszcz smutku i melancholii. Wymownym przykładem jest tutaj Lonely Indian ilustrujący pogrążoną w żalu rdzenną Amerykankę. Motyw ten staje się w późniejszym czasie synonimem relacji między głównymi bohaterami. Jest również głównym elementem składowym mniej pasjonującej ilustracji mającej na celu podtrzymywanie lub wywoływanie napięcia. Utwór Free Men/The Intruder świetnie uwypukla te założenia. Jeżeli zaś chodzi o suspensowy underscore, to nie odbiega on w większej mierze od standardowego dla Goldsmitha balansowania między spokojną, trochę odsuniętą w tło narracją, a gwałtownymi zrywami podkreślającymi sceny przemocy. Nie sposób tu nie zauważyć wielu inspiracji twórczością Herrmanna, który z pewnością był na tym etapie twórczym dużym autorytetem dla młodego kompozytora.

Liczne sceny akcji dają sposobność do wprowadzania tak charakterystycznych dla Goldsmitha zabaw w zakresie instrumentów smyczkowych. Jest to prześlizgiwanie się po skalach w poszukiwaniu punktu kulminacyjnego. Przykładem może być tu River Crossing dający podwaliny pod action-score z fenomenalnie skonstruowanego Błękitnego Maxa. Muzyka akcji jako całość jest opierana rzecz jasna na solidnej bazie rytmicznej. W takt uderzeń instrumentów perkusyjnych wyprowadzane są kolejne aranże tematyczne, które nierzadko giną w gąszczu atonalnych eksperymentów podejmowanych przez kompozytora. Na szczególną uwagę zasługują tu Wall of Fire oraz Special Delivery będące czystą esencją goldsmithyzmu. I gdyby nie pojawiające się w fakturze instrumenty solowe oraz charakterystyczna baza rytmiczna, zapewne nikomu nie przyszłoby do głowy, że to partytura do filmu westernowego. Obraz Douglasa zamyka patetyczna, choć bardzo krótka fanfara. W ramach bonusu znajdziemy również pierwsze „podejście” do zarejestrowania tejże melodii wraz z komentarzem kompozytora. Ponadto w materiałach dodatkowych znalazło się również alternatywne wykonanie Wall Of Fire.



Rio Conchos, to nie tylko jedna z moich ulubionych muzycznych prac westernowych. To także highlight wczesnej twórczości Goldsmitha, do której ostatnimi czasy powracam nad wyraz często. Niewątpliwym atutem tej partytury jest jej temat przewodni, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Sama konstrukcja kompozycji również nie pozostawia wielu wątpliwości. Nie jest to może dzieło na miarę wielkich klasyków Tiomkina i Bernsteina, ale z pewnością wpisujące się do kanonu gatunku. Najmocniejszą stroną tego wydania jest natomiast świetne brzmienie pedantycznie odtworzonej przez LSO partytury. Polecam!

Najnowsze recenzje

Komentarze