Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
George S. Clinton

Bury My Heart At Wounded Knee (Pochowaj me serce w Wounded Knee)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Jacek Lubiński | 24-08-2014 r.

Szacuje się, że odkąd biali osadnicy weszli na amerykańską prerię, na skutek ich działań (od oczywistych rzezi po tak błahe powody, jak przenoszenie chorób) zginęło blisko 90% rdzennych mieszkańców Ameryki (po dziś dzień nazywanych zresztą błędnie Indianami). Tym samym podbój Dzikiego Zachodu został okupiony największym ludobójstwem w dziejach ludzkości. Ta krew wciąż znajduje się na rękach współczesnych Amerykanów, więc nic dziwnego, że od czasu do czasu próbują je oni oczyścić kolejnymi produkcjami filmowymi o wielkich wodzach podbitych kultur – wszak to łatwiejsze, niż zwrócić im, choćby formalnie, zagrabione terytorium, o co wciąż walczą potomkowie Siuksów (Lakota).



Wokół tych właśnie plemion rozgrywa się akcja telewizyjnego filmu od HBO, Pochowaj me serce w Wounded Knee, który w nieco ponad dwugodzinnym metrażu prezentuje nam faktyczną historię Siedzącego Byka i jego towarzyszy – począwszy od ostatnich prób oporu względem bladych twarzy (bitwa nad Little Bighorn i pod Cedar Creek), przez umieszczenie ich w nieludzko małych i biednych rezerwatach oraz asymilację z kulturą chrześcijańską, aż po masakrę ‘czerwonoskórych’ nad tytułowym potokiem. Ten paradokumentalny fresk (rozmachem i zacięciem ustępującemu jednak najsłynniejszym produkcjom stacji) i swoisty hołd w jednym choć trochę przybliża więc nam, zwłaszcza Europejczykom, ówczesne wydarzenia z perspektywy ich ‘ofiar’.



A skoro tak, to nie mogło być mowy o prawdziwie epickiej, porywającej tematyce i przepychu rodem z przygodowych ilustracji Tiomkina, Bernsteina, Goldsmitha, Williamsa czy Alfreda Newmana (acz i takowej tu nie brak, o czym świadczy otwierający krążek/film motyw główny). To ostatnie nazwisko podskórnie towarzyszyło mi jednak przez cały seans, bowiem score, jaki wyszedł tu spod ręki George’a S. Clintona, przypomina niekiedy prace innego członka tej zacnej familii – Thomasa.


Charakterystyczne dla najmłodszego z Newmanów (nie licząc Joeya, który dopiero wchodzi w ten fach) dźwięki obecne są tu może niezbyt często, lecz nie da się ich nie zauważyć. Poniekąd wiąże się to z wejściem w świat Americany, ale nie tylko. Niektóre melodie – jak fragmenty The Train / Civilized, Opponents i Cross and Feather czy, zwłaszcza, Assimilation – spokojnie można by bowiem oskarżyć o plagiat lub, w najlepszym wypadku, nad wyraz silną inspirację nie tylko twórczością Thomasa (specyficzny rytm fortepianu, smyczki i perkusjonalia), ale i nieco łagodniejszym stylem Rachel Portman. Na albumie takie momenty są co prawda w mniejszości, ale i tak przykuwają uwagę odbiorcy, gdyż brzmią trochę, jak wyjęte z innej bajki. Uwzględniając jednak kontrast scen, w jakich zostały użyte, nie ma mowy o jakimś dużym kiksie względem ruchomego obrazu i/lub reszty partytury.


Pomaga w tym fakt, iż partytura ta jest muzyką spokojną, refleksyjną, wielce wyciszoną, w której nad akcją przeważa wewnętrzny dramat jednostek oraz smutek całego ludu, tak radośnie zesłanego przez ‘obcych’ na skraj człowieczeństwa i życia. Naturalnym wyborem Clintona były więc mistyczne dźwięki ichnich fletów oraz bębnów i grzechotek, nad którymi często i gęsto unoszą się posępne chóry, okazjonalne wokalizy i wplątane w tło tradycyjne pieśni indiańskie, które także są ważnym elementem fabularnym. Chóry pojawiają się również w bardziej podniosłej, potężniejszej formie przy okazji nielicznych momentów akcji (wspomniane Main Title, White Horse, Cedar Creek / So Be It / Burn It), w jakich możemy usłyszeć także i elementy czysto militarne, pokroju werbli, odwołujące się rzecz jasna do kawalerii Stanów Zjednoczonych oraz poniekąd Kanadyjskiej Konnej.



Poza tym całość oparto na bardzo tradycyjnym instrumentarium: sekcja smyczkowa (lub skrzypki solo), fortepian, dęte drewniane oraz skromny wkład syntezatorów, które dodają tajemnicy konkretnym melodiom (Charles, I Won’t Stop You) i wzmagają ich niewygodny wydźwięk – stosowny komentarz do danych sekwencji. Jest to więc w dużej mierze praca nastawiona na klimat i funkcjonalność ekranową, która ze swojego zadania wywiązuje się poprawnie, w kilku jedynie chwilach wyrastając ponad przeciętność.



Oceniając ją natomiast przez pryzmat albumowy trudno mówić o jakiejś dużej atrakcyjności (acz niewątpliwie takie fragmenty w sobie zawiera), satysfakcji z odsłuchu i przystępności materiału. Krążek nie jest długi, lecz specyfika i kontekst ścieżki sprawiają, że często ‘wieje nudą’ i ogólnie ‘szału nie ma’. Niemniej posiada ona swój urok, a jej wielce duchowa natura może przypaść do gustu nie tylko miłośnikom kultury Indian Ameryki Północnej. Nie jest i nie miała to być muzyka łatwa i przyjemna, ale zmuszająca do refleksji i budząca respekt u odbiorcy. I za to do finalnej oceny dodaję jeszcze połówkę. Ale jeśli miałbym coś polecać, to w pierwszej kolejności byłby to film, z którego rzeczona ilustracja pochodzi. Howgh!



P.S. Istnieje też wydanie promocyjne, na którym znajduje się 11 utworów, w tym, nieobecna na recenzowanym albumie, piosenka Darryla McDonalda – „Spotted Eagle Song”. Natomiast w samym filmie pojawia się ich jeszcze sześć – pełny spis TUTAJ

Najnowsze recenzje

Komentarze