Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Francis Lai

Petroleuses, les (Królowe dzikiego zachodu)

(1971/2010)
5,0
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 31-08-2014 r.

Western to generalnie męskie kino w którym postacie kobiece są zazwyczaj tłem filmowych wydarzeń. Na przestrzeni lat w role niezłomnych kowbojów wcielali się przecież min. tacy twardziele jak Clint Eastwood czy John Wayne. Jednak co by było gdyby w rolach głównych obsadzić nawet nie jedną, a dwie gwiazdy reprezentujące płeć piękną? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w Les Petroleuses w reżyserii weterana francuskiego kina Christiana Jaque. Do filmu pozyskano jedne z najbardziej pożądanych (dosłownie i w przenośni) aktorek tamtych lat – Brigitte Bardot i Claudię Cardinale. O ile western dla Bardot był gatunkiem nowym o tyle Cardinale miała już sobą występ w Pewnego razu na Dzikim Zachodzie Sergio Leone. Aby dodatkowo podgrzać atmosferę aktorki wystąpiły w przeciwstawnych rolach. Czarny charakter zagrała Francuzka natomiast Włoszka wcieliła się w postać jej przeciwniczki (chociaż w filmie te różnice stopniowo się zacierają). Warto zauważyć, że dość podobny, choć nie identyczny pomysł został zrealizowany przeszło 35 lat później, gdzie w rolach głównych wystąpiły Penelope Cruz i Salma Hayek.

W odróżnieniu od oryginalnej, francuskiej (i polskiej również) tytulatury w Ameryce film był wyświetlany pod tytułem Legend of Frienchie King. Ma to oczywiście swoje odniesienie w fabule filmu, albowiem Frienchie King to legendarny, zamaskowany rzezimieszek przewodzący swojej kilkuosobowej bandzie. Z obrazu szybko dowiadujemy się, że owym bandytą jest kobieta – w tej roli Brigitte Bardot. Decyduje się ona jednak porzucić niebezpieczne życie i postanawia osiąść na stałe wykupując ziemię bogatą w ropę naftową (stąd też tytuł Les Petroleuses co można przetłumaczyć jako nafciarki). Te same plany ma jednak jej rywalka – Marie grana przez Claudię Cardinale. W ten sposób na ekranie obserwujemy włosko-francuski pojedynek charyzmatycznych i dumnych kobiet, których niezależność podkreśla dodatkowo postać fajtłapowatego szeryfa miasteczka w którym toczy się historia. Les Petroleuses jest więc lekkim a nawet nieco głupkowatym i infantylnym pastiszem gatunku. Na twórców posypała się lawina krytyki, które dotknęła także główne aktorki. Jednak mając na uwadze ogólny zamysł twórców i zarys fabuły chyba nikt nie oczekuje po tym filmie ambitnego kina. Dlatego też jeśli rozpoczynając seans nastawimy się rozrywkową, niezobowiązującą produkcję w której sceny są bardziej pretekstem do ukazania kobiecych wdzięków niż faktycznego rozwinięcia wątków fabularnych to nie powinniśmy się zawieść. Niektórzy mogą wydrwić naszych tłumaczy, którzy oryginalny tytuł przerobili na Królowe dzikiego zachodu. Jednak z wyżej wymienionych względów to właśnie polski tytuł wydaje się być najbardziej trafnym odzwierciedleniem filmu Christiana Jaque.

Początek lat 70-tych to już czasy kiedy wykształciły się dwa nurty westernowych ilustracji. Jednym z nich była zapoczątkowana przez Bernsteina i Tiomkina amerykańska odmiana tychże partytur. Inną opcją były nietypowe prace Ennio Morricone i jego naśladowców, którego zdominowały gatunek spaghetti westernu. Autorem muzyki do Les Petroleuses nie została jednak żadna persona związana w jakikolwiek sposób z westernami, a Francis Lai – świeży laureat Oscara i Złotego Globu za swoją legendarną muzykę do Love Story. Francuz, który dotychczas nie miał styczności z westernem, a jego filmografia obfitowała głównie w dramaty i filmy romantyczne ponownie zaprosił do współpracy Christiana Gauberta. Konwencja filmu pozwalała Francuzowi pójść w którąś z wyżej wymienionych stron, choć ze względu na jego europejskie pochodzenie z pewnością bliższe wydawały się mu schematy ilustracyjne słynnego Włocha. Ostatecznie jednak Lai nie poszedł żadną z tych dróg i swojej ścieżce zdecydował się nawiązać do muzyki najbardziej kojarzonej z miejscem akcji… muzyki country.

Przekonamy się o tym już w otwierającym album oraz film The Legend of the Frienchie King utrzymanym w typowej dla tego gatunku stylistyce. Piosenka ta wykonywana jest w filmie przez jednego z szajki Frienchiego Kinga, który został fatalnie zdubbingowany przez albumowego wykonawcę tego utworu, którym był Little Samy Gaha. Być może miał być to jeden z żartów, ale wyszło z tego rażące w oczy i uszy niedopatrzenie. Utwór ten wprowadza nam motyw główny w delikatnej, stonowanej aranżacji – w odróżnieniu od innych wejść tej melodii. Spoglądając na tytuł kompozycji wydaje się, że ten temat moglibyśmy przypisać postaci odgrywanej przez Bardot jednak Lai nie trzyma się tego konsekwentnie i stosuje go tam, gdzie uznaje to za stosowne. Najlepszą okazją do zaprezentowania go w pełnej orkiestrowej krasie (znamienną rolę zapewne odegrał Christian Gaubert) były oczywiście napisy początkowe. Jest to utwór dość nietypowy dla kompozytora, ale jednak w jego melodyce jesteśmy w stanie odnaleźć tę charakterystyczną dla Francuza wrażliwość, delikatność i smykałkę do pisania chwytliwych tematów. Pojawi się on jeszcze w Millers sister czy też jako muzyka akcji w Attack on the train, ale na nieszczęście w równie efektownej aranżacji jak ta z drugiego utworu na płycie usłyszymy go dopiero na sam koniec albumu.

Typową ilustrację filmową stanowi stanowi obok motywu przewodniego temat liryczny, który pojawi się w żywiołowej aranżacji w The Corsican Treatment i w bardziej stonowanej wersji w Seduction. Ta ostatnio kompozycja jest zarazem najładniejszą ścieżką na płycie dobrze wcinającą się w przesycone nawiązaniami do muzyki źródłowej utwory. Jednak Lai nie pozbawia jej całkowicie elementów, które mogłoby powodować wrażenie niepasowania do reszty kompozycji – zarówno tej naśladującej muzykę z epoki (gitara) jak i tej zawierającej standardowy score (waltornia). Fragment tej melodii Francuz wplecie w temat przewodni w podsumowującym partyturę sympatycznym Final, Les Petroleuses.

Sporo cześć muzyki opiera się na imitowaniu muzyki źródłowej. Kojarzące się festyniarską zabawą Village fate i Marrymaking czy taneczne Christmas at Sarrazins stanowią miłe dla ucha ścieżki, ale będące też niezbytangażującymi i łatwymi do pominięcia przy kolejnym odsłuchu fragmentami partytury. Podobnie ma się rzecz z wstawkami mającymi imitować mocno rozstrojone pianino z saloonu (analogiczne utwory nierzadko znajdziemy na spaghetti westernowych soundtrackach) Bougival junction czy Piano saloon. Na wizerunek albumu składają się jeszcze trzy piosenki. Pierwsza to oczywiście tytułowy utwór, a dwie pozostałe natomiast spotkamy w środku albumu. W La vie Parisienne śpiewanej przez Micheleline Presle odnajdziemy typową dla Francuza melodykę przeniesioną aranżacyjnie w czasy Dzikiego Zachodu. Całkowicie zakorzeniona w wywodzącej się z kowbojskich ballad muzyce country wydaje się być trzecia i ostatnia piosenka Prairie woman wykonywana na albumie oraz w samym filmie przez Claudię Cardinale. Wszystkie elementy wymienione przez mnie w tym akapicie składają się na dość specyficzny obraz opisywanego albumu. Czasem słuchacz może mieć wątpliwości czy ma do czynienia z typowym soundtrackiem czy jakąś kompilacją muzyki country. Niemniej w filmie oddziałują one bardzo dobrze dobrze podkreślając muzyczne oblicze czasów w których toczy się akcja, a ze względu na swoją lekkość i łatwość w odbiorze dobrze wpisują się w komediowy charakter filmu.

Krążek zawiera niespełna 28 minut muzyki rozparcelowanej pomiędzy 14 utworów. Z tego też względu należy go zaliczyć raczej do tych skromniejszych wydań muzyki filmowej, ale i tak omawiana edycja jest rozszerzeniem muzyki Francuza, która ukazała się na longplayu. Omawiane wydanie w stosunku do poprzednika zawiera o dwa utwory więcej, a ponadto rzeczoną edycję cechuje dużo lepsza jakość dźwięku.

Królowe dzikiego zachodu to pozycja dość nietuzinkowa w filmografii Francisa Lai’ego, a on sam z pewnością dobrze się bawił pisząc tę muzykę. Jednak nie dzięki takim partyturom Francuz zyskał światową sławę i zaskarbił przychylność miłośników muzyki filmowej. Nie jest to co prawda partytura całkowicie pozbawiona elementów charakterystycznych dla jego stylu. Jakkolwiek prawdopodobnie ze względu na jej pewne oddalenie od znanych i lubianych westernowych schematów raczej nie zaskarbi sobie przychylności słuchaczy, a fanów muzyki Lai’ego podzieli na dwa obozy. Les Petroleuses jest więc podobnie jak sam film pozycją rozrywkową i niezobowiązującą próbującą czegoś koncepcyjnie innego i z którą można się zmierzyć z czystej ciekawości.

Najnowsze recenzje

Komentarze