Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Fernando Velázquez

Hercules

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 23-10-2014 r.

I weź tu wpuść Europejczyka do Hollywood. W pierwszej kolejności zwróci na siebie uwagę, ale momentalnie zacznie krakać, jak wszystkie amerykańskie wrony. Kariera Hiszpana, Fernando Velazqueza jest tego żywym przykładem. Przez lata uznawany był za lokalny talent, który świetnie sobie radził z tamtejszym eksportowym towarem – dramatem i filmami grozy. To właśnie dzięki takim obrazom, jak Niemożliwe zwrócił on uwagę reżysera Bretta Ratnera (X-Men: Ostatni Bastion, Czerwony Smok) realizującego kolejną adaptację przygód ziemskiego syna Zeusa, Herkulesa.

Już w przedbiegach owe widowisko z Dwaynem Johnsonem w roli głównej nie pretendowało do miana megakultu zdolnego zaistnieć w annałach kinematografii. Mimo tego, studio Paramount liczyło po cichu, że zainwestowane sto milionów zwróci się z nawiązką. Poza Ameryką a i owszem, bowiem na lokalnym rynku Hercules przeszedł bez większego echa. Konkurencję miał nie w kij dmuchał, a pretensjonalnie skonstruowane zwiastuny wieściły raczej lichą rozrywkę nie przywołującej z łezką w oku kultowego serialu z Kevinem Sorbo w roli głównej. Fakt, telewizyjny periodyk miał swój klimat, a film Ratnera jest po prostu nieustanną akcją z bardzo wyraźnie zarysowanym czynnikiem wizualnym. Dodatkowo te aktorstwo… Johnson prawdopodobnie więcej czasu spędzał na pompowaniu łap do zdjęć aniżeli na studiowaniu i tak ubogiego w treści scenariusza. Cóż, nie powiem, że tego nie oczekiwałem. Gdyby tak nie było, nie zabierałbym się za to widowisko.

Moje oczekiwania rozminęły się jednak co do rzeczywistości muzycznej. Potencjał był spory. Oto bowiem na głęboką wodę wypłynął młody, ambitny twórca, któremu w prezencie podarowano kosmiczny, jak na dotychczasowe warunki pracy, budżet. Niestety coś za coś. Hollywood nie znosi indywidualizmu i ta brutalna prawda siłą rzeczy zderzyć się musiała z ambicjami Hiszpana. Nie dziwi więc fakt iście teledyskowego potraktowania większości scen akcji, porwania się na epikę godną trailerowego rozmachu i zaangażowanie współczesnych środków muzycznego wyrazu (gitary elektryczne, perkusje) wyraźnie odwołujących się do heavy-metalowego wizerunku Herkulesa. Wszechobecny temp track nie tylko utemperował zapędy kompozytora. Sprawił też, że jego muzyka stała się tylko kolejnym trybikiem całościowego produktu. Dlatego też muzyka najzwyczajniej w świecie nie spędza snu z powiek widza. Poza kilkoma opartymi na temacie przewodnim fanfarami wybijającymi się z tła, podkreślającymi doniosłość danej sytuacji lub czynu głównego bohatera, reszta ilustracji pełni rolę raczej służebną. Zapewne do takiego stanu rzeczy przyczyniła się niezwykła rozrzutność kompozytora w dawkowaniu ścieżką dźwiękową. Velazquez z nieukrywaną pedanterią zapełnia przestrzeń filmową, otwierając tym samym dosyć monotonny tor dramaturgiczny. Muzyka nie interpoluje ze sferą emocjonalną głównych bohaterów, nie stara się ich zrozumieć przez pryzmat doświadczeń. Przynależy do otaczającej ich rzeczywistości, do panujących aktualnie wydarzeń i nastrojów. Między innymi to właśnie sprawia, że partytura Velazqueza jest tylko solidną, skonstruowaną w duchu panujących obecnie standardów ilustracją. I choć z wielu źródeł dowiadujemy się o wielkim zaangażowaniu i poświęceniu kompozytora (ponoć dzień po ślubie wsiadł w samolot i poleciał do Londynu dogrywać ostatnie fragmenty scoru), Hollywood skutecznie dopomniało się o swoje. Zupełnie jak w przypadku Javiera Navarreta w jego Gniewie Tytanów – równie przepompowanym formą, ale ubogim w treść.

Owszem, ta praca nie jest zła. Jako rzemiosło filmowe jest dobrą odpowiedzią na nijaki film Ratnera. Ale czy równie poprawnie radzi sobie z uwagą odbiorcy mierzącego się z albumem soundtrackowym? No tutaj można dzielić włos na czworo. Jeżeli za wyznacznik poprawności uznamy bezwiedne podążanie za mainstreamem, to chyba można już teraz powiedzieć o pewnego rodzaju sukcesie. Velazquez przemawia w hollywoodzkim języku tak, jakby od dzieciństwa oddychał rozgrzanym kalifornijskim powietrzem. Jednakże na solidną przeszkodę nadzieje się ten, który w muzyce filmowej (obok bogactwa brzmienia) poszukuje również pewnych niuansów, a o treści nie wspominając. Wydany nakładem Sony Music album soundtrackowy, to 65-minutowa próba, którą większość miłośników muzyki filmowej przejdzie raczej bez większego uszczerbku na zdrowiu. Ilu z nich postanowi poddać się tej próbie po raz kolejny, a ilu zdecyduje się na systematyczny kontakt z dziełem Velazqueza… tego nie sposób przewidzieć. Aczkolwiek jako słuchacz lubiący dzielić swoją uwagę między ciekawymi, nietuzinkowymi pomysłami, a bezkompromisową rozrywką, chyba raz na jakiś czas będę powracał do tego muzycznego potworka. Ma on bowiem kilka ciekawych, nawet porywających fragmentów zapraszających do częstszego odsłuchu.

Jednym z takowych wydawać się może otwierający krążek Son of Zeus. Patetyczna fanfara ścierająca się z trochę naiwną liryką, ale i porywającą akcją, dają jako taki wgląd w ogólny charakter partytury. Ponadto ten trzyminutowy fragment stwarza wrażenie, że historia niejako zatacza koła. Gdy sięgniemy pamięcią wstecz i przypomnimy sobie podobną w wymowie produkcję, gdzie Dwayne Johnson wcielał się w rolę mitycznego herosa – Króla Skorpiona – jak na dłoni wyjdą wszystkie inspiracje ilustracją Johna Debneya. Przedłużeniem tej myśli jest Pirate’s Camp, gdzie do pędzącej na zabój orkiestry dołączają perkusje i gitary elektryczne. Tym oto sposobem rozwiewają się wszelkie wątpliwości, jaką muzykę tymczasową zastał Velazquez zabierając się za pisanie swojej partytury.

Paradoksalnie, heroiczna fanfara towarzysząca tytułowemu bohaterowi robi dobrą robotę. Jest wyrazista, pojawia się nader często w wielu aranżacjach, z których najbardziej uderzają te tworzone na potrzeby finałowego pojedynku (Comrades Stand Together) i końcówki filmu (End Titles). Uwadze nie umknie również krótki, ale dostojnie zaprezentowany fragment pod napisy początkowe (Hercules)… Właściwie cała muzyczna akcja opiera się na tym solidnym fundamencie. Tworzy to oczywiście poczucie pewnej integralności ścieżki, choć stosunkowo szybko nudzi słuchacza brakiem zróżnicowania w sferze melodycznej. I o ile w pierwszej poważniejszej konfrontacji wojsk Lorda Cotysa (Bessi-Battle) fascynuje swoją patetyczną wymową, zresztą świetnie odnajdującą się w panoramicznych ujęciach naszpikowanych CGI, to im dalej w las… Dlatego też z takim namaszczeniem powracam do krótkich, ale treściwych momentów partytury, ot chociażby jak ze sceny wjazdu do miasta Lorda Cotysa (Training), czy treningu wojsk tegoż monarchy (Training).

Wydawcy soundtracku nie rozdrabniają się nad ckliwymi fragmentami filmu. Domeną albumu jest siła wyrazu prezentowanej tam muzyki, a tej nie mogło zabraknąć w scenie konfrontacji z jazdą konną (Centaurs, The Battle) i całej finałowej sekwencji, którą rozpoczyna dramatyczna scena w lochach (Dungeon & I Am Hercules). Szkoda tylko, że każda kolejna minuta zlewa nam się w trochę aż nazbyt hałaśliwą całość. Szczytem ambicji kompozytora wydaje się tu podkreślenie swojej obecności w zderzeniu z wypełniającymi przestrzeń efektami dźwiękowymi. Owszem, jest melodyjnie, bo ową melodyjność kształtuje rzeczony temat wygrywany w rytm dyktujących tempo smyczków i instrumentów perkusyjnych. Czemu więc utwory takie, jak Kill Eurystheus, czy Final Fight & Tydeus’ Death nie zachęcają do częstszych powrotów? Ano właśnie dlatego, że w swojej epickości, nabrzmiałości, są po prostu zbyt monotonne. Swoistego rodzaju wyrwaniem z letargu jest The Statue Falls, gdzie znanej nam fanfarze wtóruje krzyczany chór. Zagęszczająca się tam dramaturgia prowadzi nas do serii mocnych, tematycznych wynurzeń.



Abstrahując od potężnego w brzmieniu filmowego finału, zastanawiającym wydaje się utwór Alternative Ending, którego o ile dobrze rozumiem nie sposób dosłyszeć się w widowisku Ratnera. Nie usłyszymy również chóralnej interpretacji motywu Herkulesa, Choir Theme, która zjada na śniadanie grubą większość słyszanych wcześniej kawałków.

Średniak – takim oto sformułowaniem należałoby skwitować całokształt ścieżki dźwiękowej do Herkulesa. Od strony technicznej i funkcjonalnej kompozycja nie przynosi wstydu Velazquezowi. A i ładnie wkomponowany temat potrafi zmęczoną po ciężkim dniu pracy nóżkę zmusić do tupnięcia w rytm uderzeń perkusji. Szkoda natomiast, że obiecujący kompozytor tak łatwo dał się wciągnąć w machinę produkcyjną Hollywoodu. Zatracenie samego siebie na poczet dynamicznie rozwijającej się kariery i dobrej płacy może się odbić rykoszetem, czego przykładem jest wspomniany wcześniej Javier Navarrete. Obym się mylił.

Najnowsze recenzje

Komentarze