Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Trent Reznor, Atticus Ross

Gone Girl (Zaginiona dziewczyna)

(2014)
3,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 28-10-2014 r.

Przez prawie dwadzieścia lat kompozytorzy muzyki filmowej strzegli muzycznego porządku w filmach Davida Finchera. Nim nastały mroczne czasy… czasy Trenta Reznora i Atticusa Rossa.

Jako, że jestem wielkim fanem Gwiezdnych wojen i jako, że początki kariery Davida Finchera są silnie związane z wytwórnią George’a Lucasa, pozwoliłem sobie zacząć tę recenzję od lekko zmienionego cytatu, ze słynnej Sagi. Czy aby zbytnio nie dramatyzuję? Być może, ale warto szybko prześledzić filmografię amerykańskiego reżysera, aby przekonać się jak bardzo zmieniła się muzyka i jej rola w jego filmach. Trudno zarzucić Fincherowi, że nie ma pojęcia o muzyce. Nakręcił on wszak wiele teledysków, a przy filmach współpracował z takimi kompozytorami jak Elliot Goldenthal, Howard Shore, David Shire czy Alexandre Desplat. Rewolucja zaczęła się kiedy amerykański reżyser poprosił, czy wręcz wybłagał założyciela zespołu Nine Inch Nails Trenta Reznora aby skomponował muzykę do The Social Network. Wszyscy wiemy co się potem stało. Deszcz nagród, okrzyki radości wniebowziętych fanów, Hans Zimmer, John Powell, Alexandre Desplat bez nagród z pustymi rękoma i zapowiedź nowej jakości w muzyce filmowej. Mimo, że sam nie podzielałem tej euforii i uważałem że Trent Reznor i Atticus Ross niezasłużenie zostali obsypani nagrodami i pochwałami, to jednak uznałem The Social Network za jako taką muzyczną ciekawostkę. Jednak z czasem i po premierze The Girl With The Dragon Tattoo zaczęło się pojawiać coraz więcej wątpliwości wokół panów na literę R. A ich najnowsze „dzieło” Gone Girl dobitnie rozwiewa wątpliwości i skłania ku opinii, że Trent Reznor i Atticus Ross nie za bardzo mają pojęcie o muzyce filmowej.

Jednym z największych problemów ze ścieżkami Reznora i Rossa jest taki, że są ścieżkami do filmów Finchera. Może bowiem muzycznie Amerykanin trochę zbłądził, to jednak jako reżyser dalej jest mistrzem w swoim fachu, czego najlepszym przykładem jest właśnie Gone Girl. Film jest adaptacją bestsellerowej powieści Gillian Flynn (która sama napisała scenariusz) i pokazuje jak załamuje się życie pewnego mężczyzny wraz z tajemniczym zniknięciem jego żony. Zaginiona dziewczyna to nie tylko wciągający thriller, ale i studium nad istotą małżeństwa i kryzysu tej instytucji we współczesnym świecie. Dochodzi do tego jeszcze krytyka mediów jako tzw. „czwartej władzy” i ukazanie Ameryki w dobie kryzysu. Przy tak złożonej historii score Reznora i Ross wprost razi swoją bezbarwnością.

Pod względem brzmienia, stylistyka i wydania Gone Girl jawi się jako minimalistyczna następczyni The Girl With The Dragon Tattoo. Ale i tak najlepszym porównaniem będzie to ze słynnym eksperymentalnym albumem Nine Inch Nails pt. Ghosts I-IV. I tak obie „Dziewczyny” pod względem ilości muzycznego materiału do szczupłych się nie zaliczają. Chociaż Zaginiona Dziewczyna z ponad półtorej godzinnym albumem i tak jawi się jako chudzinka w porównaniu z otyłą, ponad trzygodzinną Dziewczyną z tatuażem. Jeżeli chodzi o brzmienie to znowu otrzymujemy ociężały, czasami rwany industrial wspomagany od czasu do czasu delikatnym dźwiękiem pianina nie grającego więcej niż trzy takty. Właściwie prawie wszystkie utwory pod względem struktury niewiele się od siebie różnią. Reznor z Rossem uwielbiają zapętlać stworzone przez siebie melodie i rytmy w nieskończoność. Następnie doprawiać je różnymi industrialnymi dźwiękami, przypominającymi często zdezelowany sprzęt AGD, gabinet dentystyczny, remont mieszkania, starą kasę sklepową, czy też przepracowaną telegrafistkę. Dlatego też po raz kolejny można odnieść wrażenie, że podczas nagrywania score, w studiu Reznora miał miejsce remont, albo ktoś tam sprzątał z pomocą odkurzacza.

Można by sądzić, że takie mroczne, ambientowe, minimalistyczne muzyczne pejzaże i industrialne granie powinno pasować do filmu Davida Finchera – nic bardziej mylnego! Po zakończonym seansie, score Reznora i Rossa zdaję się być najbardziej zbędnym elementem w obrazie Finchera. Nie pomaga on w opowiadaniu historii, nie tworzy napięcia. W filmie ta ścieżka nie wywołuje żadnych emocji, a i z tym tworzeniem klimatu to tak różnie bywa.

Głównym problemem Zaginionej dziewczyny nie jest nawet sama jakość muzyki, ale bardziej to, że trudno ją nazwać muzyką filmową. Tę przypadłość można było także spokojnie stwierdzić w poprzednich pracach R-Duetu. Mimo, że oficjalnie mamy niby do czynienia z soundtrackami, to tak naprawdę należy je traktować jako kolejne albumy Nine Inch Nails. Znów kłania się Ghosts I-IV. Zresztą proces twórczy wcale nie różni się od tego jak podczas nagrywania kolejnej płyty. Trent Reznor i Atticus Ross nagrywają muzykę, czy też bazę dźwięków bez znajomości filmu. Czasai taka baza może przyjąć ogromne rozmiary jak w przypadku The Girl With The Dragon Tattoo. Następnie David Fincher z odpowiednią ekipą wybierają z takiego koncepcyjnego albumu te utwory, które ich zdaniem powinny pasować do filmu. Czasami sporo materiału nie zostaje wykorzystane, ale i tak trafia on na oficjalną płytę. To też tłumaczy dlaczego „soundtracki” Reznora i Rossa są tak długie i posiadają masę utworów, które nigdy nie znalazły się w filmie i nie mają z nim wiele wspólnego.

Samo komponowanie bez znajomości filmu nie jest jeszcze jakimś wielkim grzechem. Wielu kompozytorów tak już pracowało i niekiedy końcowe efekty były zaskakujące, a nawet oszałamiająco dobre. Niestety, nie oszukujmy się, że Trent Reznor i Atticus Ross są kompozytorami filmowymi. Mimo Oscara na koncie dalej nie rozumieją czym jest muzyka filmowa, czego Gone Girl jest najlepszym przykładem. I sam nie mam nic przeciwko nowościom, eksperymentom muzycznym i niekonwencjonalnym ścieżkom dźwiękowym, tak długo jak są funkcjonalne. Czego znowu nie można powiedzieć o Gone Girl.

Sam album jak i film zaczynają się jednak zaskakująco dobrze. David Fincher dalej stosuje napisy początkowe, czym pozwala już na wstępie zaistnieć muzyce w jego filmie. Reznor i Ross wykorzystują tę okazję zapodając ambientowe What Have We Done to Each Other?. Oparty na mrocznym i niepokojącym dźwięku syntezatorów utwór idealnie komponuje się z wyludnioną amerykańską prowincją. Ten sam motyw w lekko zmienionej wersji (skrzypiąco-trzeszczące odgłosy) What Will We Do? zamyka po części film jak i album tworząc pewnego rodzaju klamrę. Ponad 11 minutowe At Risk najlepiej pomijać, omijać szerokim łukiem i potraktować jako muzyczną kpinę (połowa utworu to cisza, a druga to niewiadomo co?). Mimo pewnej monotonni i senności, to takie utwory jak te wcześniej wymienione (pomijając okropne At Risk) czy Empty Places, Appearances, Like Home, to jednak tworzą jakiś klimat i są obecne w obrazie.

W jednym z wywiadów Trent Reznor wspomniał, że zamiast tworzyć muzykę pod wybrane sceny, on tworzy „muzyczny świat” dla całego filmu. I znowu pojawiają się wątpliwości, czy Reznor i jego przyjaciel Ross do końca zrozumieli pod jaki film ten „muzyczny świat” tworzą? Trudno odmówić tym syntezatorowym kawałkom klimatu. W pewnym sensie posiadają one coś z dokonaniami Angelo Badalamentiego na potrzeby Twin Peaks czy Davida Julyana do Memento. Tyle, że nawet nie ma sensu porównywać obraz Finchera z tymi od Lyncha i Nolana. To zupełnie inne kino i chyba Reznor z Rossem nie do końca to zrozumieli. Czasami wręcz przesadzają ze zbyt poważnym, czy nadmiernie ponurym tonem. Gone Girl jest wyłącznie klasycznym thrillerem. Panom R. nie do końca udaje się ogarnąć te kilka płaszczyzn po jakich porusza się David Fincher. Jeżeli więc Trent Reznor mówi o tworzeniu muzycznego świata, to ten do Gone Girl miejscami jest mocno niespójny. Z jednej strony otrzymujemy ponury ambient a la motyw Laury Palmer z Twin Peaks z drugiej strony w takim Procedural otrzymujemy wesołą melodyjkę rodem ze starych gier wideo. Sam kawałek jest nawet przyjemny, ale pod względem brzmienia to pasuje bardziej do The Social Network niż do tego filmu. I nie chodzi bynajmniej, aby wszystkie utwory były do siebie podobne i zlewały się w jedną całość. Różnorodność jest w cenie, ale kiedy tworzy się ścieżką dźwiękową opartą wyłącznie na budowaniu odpowiedniej atmosfery to wypadałoby jakąś wspólność, wspólny element zachować. A nie skakać z ponurym pogrzebowych rytmów, do elektro-party z lat 90tych. To już The Girl With The Dragon Tattoo mimo ogromu materiału prezentowała jakąś spójność.

Oczywiście nie wszystko związane z tym soundtrackiem należy krytykować. Zważywszy że panowie z nazwiskami na R, po raz kolejny byli bardzo płodni jeżeli chodzi o ilość stworzonej muzyki (ponad 80 minut), to musiały się znaleźć jakieś jaśniejsze elementy. Do takich należy zaliczyć Sugar Storm, który można nazwać czymś na miarę motywu miłosnego. Utwór ten urzeka delikatnym, wręcz hipnotycznym brzmieniem i dobrze spisuje się w obrazie ilustrując specyficzne uczucie głównych bohaterów. Szkoda tylko, że Reznor z Rossem musieli „wzbogacić” tę ładną melodię odgłosami zepsutego telefonu analogowego i dogorywającego odkurzacza. Dlatego ze wszystkich utworów najlepiej prezentuje się Just Like You. Po klimatycznym syntezatorowym wstępie na pierwszy plan wchodzi delikatny dźwięk fortepianu. Co najważniejsze ta solowa partia nie jest zakłócana, ani przerywana niepotrzebnymi dźwiękami, odgłosami, trzaskaniem, piszczeniem, ryczeniem, stękaniem, skrobaniem…

Najbardziej wyrazistym utworem na płycie jak i w filmie jest dynamiczne, zapętlające się Technically Missing. Swoją siłą i energią kawałek ten wręcz wybudza słuchacza po zbyt dużej dawce ponurego, minimalistycznego brzmienia. O ile jednak na płycie jest on jednym z ciekawszych elementów o tyle w filmie aż za bardzo daje o sobie znać. Nie chcąc zdradzać fabuły mogę jedynie napisać, że ilustruje on ważny moment, kiedy zostaje ujawniona jedna z większych fabularnych tajemnic. Niestety muzyka z wręcz wydzierającymi się gitarami kompletnie psuje ten efekt. Widzimy co się dzieje na ekranie i nie ma potrzeby, aby score na nas krzyczał. Nie jesteśmy ślepi, co najwyżej można ogłuchnąć, gdyż w tych ujęciach muzyka jest tak głośna jakby chciała rozwalić cały ekran.

Chociaż i tak pod względem fatalnej ilustracji nic nie przebije okropnego Consummation. Nie dość, że to „coś” brzmi jak nieudolna podróbka motywu T-1000 z Terminatora 2 to w filmie niszczy naprawdę mocną i szokującą scenę. Można się domyślić, że ta muzyka miała równie szokować i przerażać co sama scena, ale nie tędy droga. To tak jakby kompozytorzy muzyki filmowej podczas wszystkich brutalnych scen, czy też scen zabijania, bicia i ogólnie fizycznej jak i psychicznej przemocy komponowali wtedy najokropniejsze, najbrzydsze, nie nadające się do słuchania kompozycje. Nie tędy droga panowie T.R. & A.R.. Właściwie to należałoby powiedzieć, że ten kawałek zabija, bądź zarzyna tę scenę, ale każdy kto widział film uznałby słusznie takie porównanie za wyjątkowo niesmaczne. Chociaż niesmak to należy mieć podczas seansu, gdyż połączenie tego czegoś z obrazem wypada okropnie. I na dodatek muzyka znowu jest za głośna jakby chciała wyrwać się z celuloidowego uścisku.

Po dokładnym przesłuchaniu Gone Girl, a także zapoznania się z The Girl With The Dragon Tattoo trudno zarzucić Trentowi Reznorowi i Atticusowi Rossowi, że nie posiadają własnego stylu. Ich brzmienie jest dość charakterystyczne, tylko niestety kompletnie nie-filmowe. O ile jeszcze w The Social Network, też przez efekt nowości, udało się ukryć warsztatowe braki, tak The Girl With The Dragon Tattoo i teraz Gone Girl poważnie podważają funkcjonalność tego typu muzyki, jako ścieżki dźwiękowej. Przez większość czasu muzyka ginie, bądź jest nieobecna w obrazie. A kiedy daje o sobie znać to czyni to tak nachalnie, że najchętniej byśmy chcieli, aby znowu zamieniła się w bezbarwne tło. Naturalnie pojawiają się przebłyski, ale można sobie zadać pytanie na ile to zasługa Reznora i Rossa, a na ile Finchera i jego ilustratorów, którzy jakoś wybrali te fragmenty i podłożyli tę muzykę pod film? Właściwie to trudno tutaj mówić o soundtracku, score, ścieżce dźwiękowej i tym podobnych określeniach. Bardziej wskazanym byłoby potraktować Gone Girl jak i wszystkie filmowe dokonania Trenta Reznora jako kontynuację eksperymentalnego albumu Nine Inch Nails Ghost I-IV. Dlatego też fani kapeli powinni być zadowoleni, nawet jeżeli ich idol powiela pomysły z owego znanego albumu. Tylko, nie uwłaczając fanom NIN, to nie dla nich, a do filmu ta muzyka powinna byś skomponowana.

Najnowsze recenzje

Komentarze