Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Marco Beltrami

November Man, the

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-12-2014 r.

Wydawać by się mogło, że po kilku latach przestoju, Marco Beltrami ocknął się z letargu i coraz odważniej kroczy ku renowacji swojego warsztatu. Pewne zmiany mogliśmy zauważyć nawet w tak newralgicznej kwestii, jak dobór filmów. Niestety zeszłoroczne World War Z i kolejna odsłona Szklanej pułapki dały do zrozumienia, że na większą rewolucję nie ma co liczyć. Owszem, kompozytor lubi od czasu do czasu podjąć się jakiegoś projektu o większej emocjonalnej głębi, ale kręgosłupem twórczości dalej wydają się być niezbyt ambitne (i kasowe) thrillery oraz horrory. November Man tylko ugruntował mnie w tym przekonaniu.



Film z Piercem Brosnanem w roli głównej, to jedna z największych tegorocznych klap w gatunku. Pomysł na fabułę był nie najgorszy, ale realizacja zdecydowanie rozminęła się z oczekiwaniami widowni. Tym bardziej, że kreacja głównego bohatera przypominała nieudolną parafrazę Bondowego klasyka. Szkoda, że reżyserujący November Mana, Roger Donaldson, nie ma ostatnio szczęścia do podejmowanych projektów. Najwyraźniej w swojej artystycznej niedoli towarzyszy mu komponujący ścieżkę dźwiękową Marco Beltrami, którego ilustracja jawi się jako transparentne tło zupełnie obojętne dla mierzącego się z obrazem odbiorcy.



Nihil novi, można rzecz. W filmografii Beltramiego funkcjonuje sporo takich przykładnych tapet nie mających większego wpływu na poszczególne płaszczyzny materii filmowej. November Man, to kolejna pozycja obok której można przejść właściwie z zupełną obojętnością. Ścieżka dźwiękowa Amerykanina nie ma praktycznie żadnych ambicji, by kreować świat przedstawiony, tudzież wpływać na dramaturgię, identyfikować się z głównymi bohaterami i ich brzemiennymi w skutki decyzjami. Niewątpliwym walorem partytury jest jej motoryka, którą kompozytor konsekwentnie łata wszelkie niedoskonałości sfery wizualnej i montażu. Formułą na przeprowadzenie widza od pierwszej do ostatniej sceny okazał się jeden gitarowy temat przewodni – bardzo anonimowy swoją drogą – i seria ostinat zespalającą pulsującą muzykę z troszkę statycznymi scenami akcji. Aparat wykonawczy nie powinien budzić większych kontrowersji. Podstawą są elektroniczne i perkusyjne bity, do których Beltrami dopisuje symfoniczne aranże. Z takowych najbardziej wybija się rzecz jasna sekcja dęta blaszana. Niestety w całościowym ujęciu rola orkiestry wypada stosunkowo blado. Kompozytor wyraźnie stawia na budowanie klimatu za pomocą ciężkiego ambientu, który poza sferą wizualną nie ma większej racji bytu. Podobnie sprawy się mają z muzyką akcji opartą na wspomnianych wcześniej ostinatach. Pokutujące w gatunku kina szpiegowskiego schematy są tutaj odzwierciedlane z niebywałą pedanterią. Przysłuchując się ilustracjom licznych starć nie sposób nie odnieść wrażenia, że Beltrami żywcem przepisuje temp track, którym prawdopodobnie była ścieżka dźwiękowa do którejś części przygód Jasona Bourne’a. I o ile pozostajemy w sferze funkcjonalnej, to ciężko mieć o to pretensje do kompozytora. Jego muzyka spełnia swoją podstawową rolę, choć daleko jej do narzuconego przez Powella poziomu. Pod względem estetyki brzmienia oraz atrakcyjności kreowanych melodii również odstaje od tego wzorca.


Jaki jest zatem sens katowania się indywidualnym doświadczeniem muzycznym serwowanym nam dzięki uprzejmości wytwórni Varese Sarabande? Chyba tylko po to, by potwierdzić nabyte podczas kinowego seansu obawy. Godzinna przygoda z soundtrackiem w żadnym stopniu nie zmienia wizerunku partytury Beltramiego. W dalszym ciągu jest to ten sam filmowy średniak nie mający większych ambicji na zrobienie furory w światku miłośników muzyki filmowej. Ale nawet i w tej manufakturze sprawdzonych rozwiązań ilustracyjnych znaleźć możemy kilka fragmentów mogących stanowić pewien (wątpliwy co prawda, ale zawsze) argument do kolejnego odsłuchu.



Czy takowym będzie temat przewodni? Skupiając się tylko na jego estetyce można w to wątpić, ale ciekawa strona koncepcyjna skutecznie rehabilituje wszelkie inne niedociągnięcia. Gitarowa melodia, która inicjuje soundtrackową przygodę (Take Orders) prezentuje swoje dwa oblicza. Z jednej strony jest filarem sfery dramaturgicznej opiewającej wątek miłości Petera Devereaux do Natalii… Także całego bagażu emocjonalnego ujawniającego się po jej stracie. Co ciekawe, w miarę rozwijania się akcji, gdy na arenę wydarzeń wkracza postać Alice Fournier, Beltrami rozciąga ten motyw na relacje głównego bohatera z tą właśnie dziewczyną. Przeniesienie punktu ciężkości z wywlekania przeszłości Petera na wydarzenia, które kształtować mają jego przyszłość nie przeszkadza kompozytorowi w podtrzymywaniu tego samego języka muzycznego. Efektem tego jest dalsze monotonne odtwarzanie czteronutowego tematu zamykanego w przedziale instrumentów strunowych, a odsyłających naszą wyobraźnie w rejony państw byłego Związku Radzieckiego. Równie zachowawczy, co sugestywny pod względem wykonania i instrumentarium, wydaje się temat wątku szpiegowskiego. Po raz pierwszy pojawia się on w utworze Natalia i tak jak w przypadku motywu głównego wykorzystywany jest do racjonalizowania dwóch odrębnych płaszczyzn fabularnych. W pewnym momencie staje się bowiem tłem rozgrywki pomiędzy emerytowanym agentem, a młodym ambitnym chłopakiem, który nie zawaha się stanąć naprzeciw swojemu byłemu mentorowi.



I gdyby Beltrami odpowiednio pokierował tą logiką oszczędnego gospodarowania materią melodyczną, prawdopodobnie mielibyśmy do czynienia z ciekawym, choć nie narzucającym się tworem. Fakt, November Man w żaden sposób się nie narzuca, ale i nie dysponuje niczym, co zasługiwałoby na miano arcyciekawego. Pomijając szereg nudnych underscoreowych wynurzeń, których niemało na całej rozciągłości albumu (apogeum nudy dosięga nas w dziewięciominutowym Mira Mira on the Wall), da się odnotować kilka interesujących zrywów. Przykładem może być końcówka Leg Cut, gdzie Beltrami przypomina sobie fajne zabiegi z „opadającymi” smyczkami, które słyszeć mogliśmy między innymi w trzeciej części Terminatora. Sekwencje pościgów, strzelanin, prób odbicia przetrzymywanych zakładników nie zrobiły na mnie większego wrażenia od strony muzycznej. Code 42 wpisuje się w szereg przeciętnych akcyjniaków, jakich wiele w karierze Beltramiego. Run From Mason i Confession to istna sinusoida, gdzie chwilowe dynamiczne zrywy przeplatane są z ambientową muzyką tła. Ratunkiem wydaje się wieńczący filmowy wątek Reunited, gdzie z energetycznej, aczkolwiek pustej w treści akcji przesuwamy się w kierunku epifanicznej liryki. Zaskakująco dobrym podsumowaniem wydaje się End Credits prezentujące motyw główny partytury w skromnej, ale fajnie zaaranżowanej suicie.



Czy tych kilka miłych dla ucha momentów może skłonić do zainwestowania w ścieżkę dźwiękową do November Man? Wątpię. W filmografii Amerykanina funkcjonuje szereg o wiele ciekawszych prac, nad którymi warto się pochylić aniżeli nad tym ledwo naciąganym średniakiem. Pozycja tylko dla zagorzałych fanów twórczości Marco Beltramiego.

Najnowsze recenzje

Komentarze