Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

Stonehearst Asylum

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Tomasz Ludward | 18-12-2014 r.

W 2014 roku rynek wydawniczy uraczył fanów Johna Debneya dwoma kinowymi pozycjami. Pierwszą z nich jest Draft Day, czyli młodszy brat przebojowego Moneyball, w którym zamiast Brada Pitta, naszą uwagę skupia Kevin Costner. Film jest uroczo przeciętną produkcją, po raz kolejny przybliżającą ekscytujący świat futbolu amerykańskiego. John Debney zgadza się na niezobowiązującą konwencję i przygrywa dynamiczną, nie nudną partyturą, z której połowa stron pochodzi, na moje ucho, z mocno zakurzonej szuflady biurka Trevora Rabina, podpisanej Gridiron Gang lub Remember the Titans, jak kto woli. Przy okazji swojej drugiej pracy a.d. 2014 przeznaczonej do filmu Brada Andersona Debney porzucił buszowanie po cudzych gabinetach, co by w pełni skupić się na pomieszczeniach Stonehearst – specjalistycznego zakładu dla obłąkanych, będącego tajemniczym centrum psychiatrii wiktoriańskiej Anglii.

Stonehearst Asylum, bo tak brzmi pełny tytuł, jest sprawnym, trochę rozmytym w treści thrillerem stworzonym na podstawie krótkiego opowiadania Edgara Allana Poe. Jego fabuła skupia się na poczynaniach młodego adepta sztuki lekarskiej praktykującego psychiatrię w zapuszczonym ośrodku dla mentalnie chorych. Główny bohater już na miejscu zwraca uwagę na osobliwe warunki tam panujące. Oswobodzeni pacjenci jadają posiłki z pracownikami szpitala, a sama służba medyczna robi wszystko by uroczych psycholi utrzymać w ich stanie, bez ingerencji leków i okrutnych wiktoriańskich metod leczenia. Jedną z pacjentek jest niewinna i piękna Eliza Graves przejawiająca śladowe tylko oznaki zbzikowania. Zauroczony jej osobą Edward, nie tylko zabiega o jej względy, ale również staje w konfrontacje z przerażającym miejscem, a także jego upiornym dyrektorem w osobie Bena Kingsleya.

Analizując przebieg kariery Johna Debney na przełomie, powiedzmy, ostatnich 10 lat, smutnym dla fanów, niekoniecznie dla samego Debneya, jest fakt, że kompozytor nie przejawia zbytniego zainteresowania produkcjami ambitnymi, angażującymi muzycznie wszystkie strony ekranu. Nie ma co się rozwodzić, sam Stonehearst Asylum jest filmowym średniakiem, dla potrzeb którego, uwaga, Debney nie przełożył po raz kolei paluszków do autopilota i skomponował ścieżkę co najmniej przyzwoitą. Możliwe, że zainspirował się jedną z pierwszych scen. Kompozytor, jak sam przyznaje, często ulega ekranowym bohaterkom i pod takowe dopasowuje swoją muzyczną tematyczność. W tym przypadku jest to piękna kobieta oraz wątek miłosny, który przecież rzadko kiedy nie napędza filmowych wydarzeń. W pierwszym momencie, gdy Eliza spotyka Edwarda, Debney rozpuszcza zagadkowe pianino, za którym smutno podąża flet tworząc bardzo ładny temat doskonale przystający do fabularnej epoki. Dalej wkracza wiolonczela, dozując delikatne ostinato, które powoli rozpada się, zostawiając na romantycznym polu początkową melodię na flet. Ten kobiecy element ilustracji pojawia się ilekroć przychodzi nam obserwować wspomniany duet w akcji. A zdarza się to bardzo często, raz w Edwards Meets Eliza, Eliza’s Story (charakterystyczny emocjonalny początek), dalej w Aftermath/First Kiss, czy finałowym Eliza and Edward.

Oprócz warstwy romantycznej, Stonehearst to w dużej mierze opowiastka o mrocznych i makabrycznych poczynaniach nieprzyjemnej garstki lokatorów zakładu. Tropem niespokojnych, pełnych napięcia opowiadań E. A. Poe, Debney korzysta z okazji i śrubuje partyturę pod kątem misternie uknutej intrygi. Nie omieszkuje w tym zabiegu czerpać z poprzednich dokonań, takich jak Dream House, czy jeszcze wcześniejsze End of Days. Przeważająca muzyka to właśnie zwrócone w stronę horroru klimaty wibrujących orkiestracji i zmiennego tempa podyktowane na całej linii pod instrumenty dęte. Edward Enters Asylum umiejętnie buduje grozę zawieszoną na zawodzących skrzypcach i delikatnych dzwoneczkach. W The Doctor’s Story dostajemy coś z przerażającej bajki opowiedzianej w dynamicznym, elfmanowskim stylu. W skutek mocniejszego uderzenia, natomiast, powstaje We Are Not Crazy, The Chase oraz Finn Catches Fire/Escape (znakomite wplecenie trąb w temat Elizy), wszystkie stanowcze, na swój sposób przerażające, choć nie do końca odkrywcze.

To że wyszczególniłem tylko trzy utwory 'akcji’ nie oznacza bynajmniej, że ten aspekt pracy Debneya ogranicza się wyłącznie do nich. Jest odwrotnie. Ponieważ album trwa zawrotne 79 minut, jego lwia część to wyłącznie popisy na orkiestrę, która choć sporo wnosi do atmosfery obrazu, jedynie pompuje ilustracyjną bańkę samej płyty. Nie jest sposobem przebrnąć przez całość za jednym zamachem, co już nie pierwszy raz jest ogromną wadą wydań Debneya. Spokojnie można by odjąć od tego czasu pół godziny i skleić naprawdę dobry materiał, z którego zapamiętalibyśmy o wiele więcej niż wybijający się ponad całość temat miłosny.

Na ratunek albumowi przychodzą jeszcze dwa, góra trzy warte wspomnienia zastosowania. Eliza jako uzdolniona pianistka spędza większość dnia przygrywając pacjentom różnego rodzaju walczyki. Debney również uderza w klasyczną strunę, doprawiając swoją produkcję humorystyczną stroną samego tańca. Raz w Wagon Ride, gdy bohater dopiero zmierza w stronę szpitala, wygrywana jest prościutka, lekka w tonacji melodyjka na pianino i skrzypce. Innym razem, przy okazji balu, Debney jakby siłą rzeczy zaprasza do tańca stawiając na niezobowiązujący Danse Macabre autorstwa Camille Saint Seans. Jest jeszcze I Am Dr. Newgate – pizzicato, świetnie budujące zakłopotanie bohaterów przy finale obrazu. Inną kwestie stanowi sama choroba psychiczna dająca ogromne możliwości pod względem muzycznym. Niestety, niejako pod dyktando samej mocno sprasowanej fabuły, muzyka wyraża psychozę lekko wyświechtanym, choć niewątpliwie ekscentrycznym kontrabasem oraz znajomymi aranżacyjnymi sformułowaniami, w których kompozytor niejednokrotnie puszcza oczko w stronę fanów Wojciecha Kilara, choć nie tylko.

Paradoksalnie wszystko co miało wyjść Debneyowi, wyszło. Kompozytor podręcznikowo wykonał swoją robotę, jak przystało na rzemieślnika swojej klasy. Mamy uroczy temat, może jeden z lepszych tematów miłosnych tego roku, mamy solidny kawałek partytury wtłoczonej w specyficzną teatralną atmosferę grozy, a także klasyczne ujęcie nonszalancji charakterystycznej dla tamtej epoki (walc). Mamy też również kilka poważnych wad, których momentami po prostu nie można było się ustrzec. Jakkolwiek ciężko polemizować ze schematyczną linią fabularną i dosyć płytkim potraktowaniem świetnego tematu na film, tak można się przyczepić do zamysłu na kompozycję Debneya, która irytująco nieśmiale próbuje wybić się przed szereg. I choć było by o wiele ciekawiej, gdyby takie motywy jak absurdalność postaci, czy miejsce akcji otrzymały wsparcie, na przykład, w postaci chórów, należy niewątpliwie pochwalić kompozytora za to co dostaliśmy. Skończyło się na próbie, nie do końca spalonej, ale też nie zakończonej w pełni zadowalającym rezultatem, który bądź co bądź, był w zasięgu ręki.

Najnowsze recenzje

Komentarze