Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Naoki Sato

Rurôni Kenshin: Kyôto Taika-hen (Ruroni Kenshin: Kyoto Inferno)

(2014)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 30-12-2014 r.

Ruroni Kenshin powraca. Po wydarzeniach z pierwszej części próbuje ułożyć sobie życie, jednak wkrótce zostaje wezwany przez samego gubernatora. Okazuje się, że w okolicy grasuje niebezpieczny Makoto Shishio, który pragnie przywrócić rządy siogunatu. Kenshin otrzymuje zadanie wyeliminowania buntownika. Początkowo opiera się temu pomysłowi, ale oczywiście nie byłoby filmu, gdyby jednak się nie zgodził. Tak o to przedstawia się zarys fabuły Rurouni Kenshin: Kyoto Taika-hen (Ruroni Kenshin: Kyoto Inferno) – pierwszego z dwóch, kręconych jednocześnie, sequeli japońskiego hitu z 2012 roku. Zanim jeszcze ruszyły zdjęcia twórcy obiecali, że w kolejnym filmie zobaczymy jeszcze więcej akcji i pojedynków na miecze. Słowa dotrzymali, albowiem Kyoto Inferno wprost kipi od efektownych bitew i imponujących, od strony choreograficznej, walk. Na szczęście twórcy nie zapomnieli o przyzwoitej warstwie dramatycznej. I choć nie ona jest tutaj głównym punktem programu to pozwala, przynajmniej w pewnej mierze, identyfikować się z postaciami. Powstał zatem film, podobnie jak pierwsza część, doprawdy udany, dobrze rokujący kolejnym częściom, a także mogący stać się wzorem do naśladowania dla innych produkcji w podobnym gatunku.

Było oczywiste, że skoro pierwsza część odniosła sukces (prawie sto milionów dolarów przychodu z kin z całego świata), a od czasu jej premiery minęły zaledwie dwa lata, do stworzenia kolejnych filmów zostanie zaangażowana ta sama ekipa. Tak też na stołek reżysera powrócił Keishi Ohtomo, w rolach głównych zobaczymy twarze znane z poprzedniego filmu, a ścieżkę dźwiękową ponownie napisał Naoki Sato. Generalnie dla kompozytora jest łatwiejszym zadaniem zilustrowanie sequela niż filmu otwierającego daną serię. Ma on bowiem przyzwolenie skorzystania z wcześniej skomponowanych motywów czy innych pomysłów muzycznych. Tym bardziej jeśli, tak jak w przypadku drugiej części Ruroni Kenshina, kolejne produkcje są ze sobą połączone i występują w nich, w sporej mierze, te same postacie. Z tego względu można usprawiedliwić Sato, że jego partytura nie rewolucjonizuje, ani jego warsztatu, ani muzycznej franczyzy tejże serii. Niemniej Japończyk, pracując nad dwoma filmami z cyklu jednocześnie (w tym czasie nie komponował do żadnej innej produkcji), wywiązał się ze swojego zadania z zadowalającym skutkiem.

Tym czym, od strony muzycznej, może się pochwalić druga część opowieści o wędrowcu Kenshinie, jest świetny temat głównego antagonisty, wspomnianego Makoto Shishio. Temat ten poznamy już „na dzień dobry” w otwierającym płytę, Unmei – Meikai no kodou. Znakomita jest sama konstrukcja utworu. Sato rozpoczyna kompozycję od kilku partii na guzheng z towarzystwem delikatnie zakreślonej sekcji smyczkowej. Wkrótce dołącza do nich tajemniczy, jakby nieco oddalony od reszty muzyków, chór tworzący świetną, mistyczną aurę. Stopniowe crescendo prowadzi do wybuchu orkiestry intonującej mocarny, dramatyczny temat czarnego charakteru. Odsłuchując tę ścieżkę ma się wrażenie, że mamy do czynienia z kompozycją koncertową, bądź przeznaczoną pod napisy końcowe. Tymczasem cały utwór znajdziemy w mrocznej sekwencji rozpoczynając film Ohtomo, w której zapoznajemy się z bezwzględnym Shishio. Współgranie tej kompozycji z obrazem stoi na bardzo wysokim poziomie i przy tak pozbawionej ilustracyjności ścieżce, możemy nawet sądzić, iż to Ohtomo dopasował sekwencję pod muzykę Sato, a nie odwrotnie. Jakkolwiek by nie było, z pewnością brakuje, we współczesnej muzyce filmowej, takich rozbudowanych utworów, które w dodatku w całości trafiły by do filmu. Warto zaznaczyć, że kompozytor nie popełnia błędu, który z lekka doskwierał pierwszej części, gdzie temat głównego antagonisty (walczyk z utworu Kanryuu Teikoku -Gashuu No Tak) pojawiał się zawsze w tej samej aranżacji. Oczywiście, był to lejtmotyw jednej z najważniejszych postaci, ale wykorzystywanie go w ciągle identycznej wariacji dawało efekt, że tak to ujmę kolokwialnie, „przejedzenia”. Tym razem Japończyk wychodzi obronną ręką z dwóch względów. Po pierwsze motyw Shishio słyszymy w dwóch aranżacjach – epickiej, pełnoorkiestrowej oraz równie dramatycznej, aczkolwiek rozpisanej jedynie na sekcję smyczkową(Shukuen). Po drugie nawet gdyby Sato przygotował tylko jedną wariację tego motywu to i tak ciężko byłoby odczuć nim znużenie, ponieważ, ani na albumie, ani w filmie nie uświadczymy go nader często, co wynika z poświęcenia, temu bohaterowi, niedużej ilości czasu ekranowego.

Oczywiście epicki temat głównego antagonisty z pierwszego utworu nie jest jedynym novum jakie usłyszymy na albumie. Znajdziemy tutaj także lekką, przyjemną kompozycję Kyouto, pomysłowo wzbogacaną o orientalny wokal. Japończyk rozwija też niektóre koncepcje muzyczne, które pojawiły się w poprzedniej części min. muzykę akcji. O ile, już dwa lata wcześniej nadał jej współczesny charakter, o tyle teraz poszedł o krok dalej, być może, dla niektórych nawet o jeden za daleko. Mowa tutaj o utworze Arata yo – Mamorubekimono, który ociera się wręcz o dubstep. Jakkolwiek reszta muzyki akcji, skomponowanej do Kyoto Inferno ma już dużo bardziej tradycyjny charakter. Widoczny postęp zaznacza się także w warstwie lirycznej. W Shinpuu usłyszymy ładny, smyczkowy motyw ilustrujący spokojne życie Kenshina z początku filmu. Również Raikou zawiera ekspresyjną melodię, po części opartej na progresji akordowej przypominającej tę z utworu Hiten. Obydwie kompozycje, co prawda, nie są wybitne, ale mając na uwadze, że w poprzedniej części, liryka ograniczała się bardziej do tworzenia niewychylających się przed szereg barw dźwiękowych (Rurouni), to jednak należy je zaliczyć na plus omawianej ścieżki. Japończyk również eksperymentuje z brzmieniem, zwłaszcza na płaszczyźnie underscoru. W tym aspekcie, do najciekawszych utworów, należy zaliczyć wywołujące ciarki na plecach Ringetsu ten hikari.

Zarówno na soundtracku, jak i filmie nie mogło, oczywiście, zabraknąć największego muzycznego highlightu z poprzedniej części, a także jednego z trademarków całej franczyzy, czyli świetnego utworu Hiten, w przypadku tego albumu pojawiającego pod nazwą Hiten – Kyoutotaika. Podobnie jak oryginalna wersja tej kompozycji rozpoczyna się od żeńskiego, tajemniczego wokalu, po którym wchodzi dobrze znany fanom serii motyw. W nowej, choć dość podobnej do oryginału, aranżacji, Sato dorzuca improwizowane, gitarowe riffy. Co prawda mogliśmy je usłyszeć już w pierwszej wersji tej kompozycji, aczkolwiek tym razem, Japończyk, nadał im dużo bardziej rockowy charakter. W filmie pojawia się oczywiście w scenie demonstrującej popis umiejętności Kenshina, analogicznie jak w przypadku Meiji kenkaku roman tan. Dziwić może wykorzystanie początkowego wokalu, poprzedzającego wejście głównego tematu, w scenie, której akcja toczy się w kryjówce Shishio. Nie ma ona nic wspólnego z główną postacią filmu, tak więc trudno powiedzieć co Sato (a może reżyser?) chciał tym zabiegiem osiągnąć. Niemniej jednak jest to jedyny bardziej znaczący zgrzyt, albowiem muzyka w filmie sprawdza się dobrze i nierzadko zwraca uwagę widza.

Motywy, które Sato czerpie z poprzedniej części, nie ograniczają się jedynie do utworu Hiten aczkolwiek większość z tych cytatów nie znajdziemy na recenzowanym tutaj albumie. W trakcie seansu ponownie usłyszymy solówki z Akatsuki No Tatakai czy brutalną muzykę akcji min. z First Dungeon. Decydenci z Warner Music of Japan najwyraźniej stwierdzili, że nie ma potrzeby powtarzania materiału znanego z poprzedniego soundtracka, o ile, rzecz jasna, Japończyk nie wprowadził większych zmian aranżacyjnych. I dobrze, gdyż w ten sposób otrzymaliśmy całkiem zgrabny, prawie 50-minutowy krążek. To o ponad 10 minut mniej niż soundtrack z pierwszej części, a jak pamiętamy, dla niektórych słuchaczy, mógł on się okazać nieco zbyt długi.

Niewątpliwie ścieżka dźwiękowa do pierwszego filmu nie była wybitnym dziełem. Mimo to pokazała, że Japończyk jest w stanie stworzyć charakterystyczną, tylko dla tych produkcji, ilustrację. Score z sequela, co wydaje się oczywiste, pożycza od niej sporo elementów. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że Sato nie kopiuje bezmyślnie swoich pomysłów. Niektóre z nich rozwija, a jeszcze inne tworzy całkowicie od zera, jak chociażby bardzo dobry temat Shishio z Unmei – Meikai no kodou. Widoczny jest także progres jeśli chodzi o oddziaływanie samej muzyki w filmie. Czy zatem Kyoto Inferno jest pracą udaną? Myślę, że Naoki Sato podołał zadaniu. Jego partytura jest solidnym, muzycznym przedłużeniem serii, co pozwala sobie ostrzyć zęby na kolejną, ostatnią już odsłonę Ruroni Kenshina.

Inne recenzje z serii:

  • Rurôni Kenshin: Meiji kenkaku roman tan
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze