Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Fifty Shades of Grey (Pięćdziesiąt twarzy Greya)

(2015)
4,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 04-03-2015 r.

„Wczepiam palce w jego włosy i poddaje się temu rytmowi, a tymczasem moje ciało powoli i nieubłagalnie wspina się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu osiąga szczyt, po czym spada wirując i wirując”.

O mój… To była tylko kwestia czasu kiedy ktoś zajmie się adaptacją Pięćdziesięciu Twarzy Greya. Angielska powieść erotyczna E.L. James stała się fenomenem na skalę światową. Wraz z jej premierą w 2012 roku sprzedała się w stumilionowym nakładzie i szybko przerodziła się w trylogię. Autorka zafascynowana serią Zmierzch zaczynała od pisania fan-fiction o Beli i Ewardzie, aż w końcu „wymyśliła” swoich Anastasię Steele i Christiana Greya. Dlatego też nie należy oczekiwać po tej serii wysokiego literackiego doznania o tym erotycznym nie wspominając. Pięćdziesiąt Twarzy Greya to bardziej fantazje o ostrym seksie z mega seksownym i młodym miliarderem przeniesione na papier. Autorka sama przyznaje, że napisała je jako odreagowanie na kryzys wieku średniego. W rzeczywistości powstało grafomańskie romansidło, a wszystkie sadomasochistyczne fragmenty seksu, zamiast szokować, wprowadzają w zażenowanie, czy też po prostu śmieszą.

„Wzdycha, kładzie się przy mnie i bierze mnie w ramiona. Uważa, żeby nie dotykać mojego obolałego tyłka. I tak znowu leżymy na łyżeczki”

Mimo miażdżącej krytyki, seria okazała się wielkim komercyjnym sukcesem. Sama pierwsza część sprzedała się w większej liczbie egzemplarzy niż ostatni tom przygód Harry’ego Pottera. O mój… Może więc zatem dziwić, że doczekaliśmy się filmowej adaptacji, której premiera odbyła się w Walentynki? I czy może też kogoś dziwić, że film szybko stał się kasowym hitem? Szczerze to sam nie pojmuję, że w świecie który przeżył Pokemony, sagę Zmierzch trafiają się jeszcze osoby, których sukces komercyjny Pięćdziesięciu Twarzy Greya dziwi. Ten film był skazany na sukces zanim jeszcze aktorzy pojawili się na zdjęciach próbnych. I to nie ważne jakby nawet zły miał być. A podobnie jak książka, nie jest to obraz najwyższych lotów, ani nie jest w ogóle skandaliczny. Właściwie dla każdego miłośnika europejskiego kina niezależnego film będzie przypominał wykłady z wychowania seksualnego dla najmłodszych niż ostrą i skandaliczną erotykę. Wszak nie takie rzeczy widziało się na europejskich festiwalach filmowych. Zamiast skandalu i szoku mamy zwykłe filmowe romansidło z dodatkami s&m. O mój…

„Zdjął mi bluzkę, rozpiął stanik, pozbawił mnie spodni. W ekspresowym tempie. Byłam w samych majtkach kiedy się na niego rzuciłam. Jego zdominowanie nie trwało jednak długo, bo za moment to on przywarł moje plecy do ściany, następnie ja jego i tak trwała między nami zaciekła walka o dominacje i o to kto ma grać pierwsze skrzypce, a to wszystko podczas mocno erotycznego, nieprzerywalnego pocałunku.”

Skoro o skrzypcach mowa to najwyższa pora przejść do oprawy muzycznej. O mój… I tutaj pojawia się główny „problem” Pięćdziesięciu Twarzy Greya. Gdyż tak jak ten film jest głupi, tak realizatorsko i pod względem technicznym nie można mu nic zarzucić. Obok dobrych, chłodnych, stonowanych zdjęć oprawa muzyczna jest najjaśniejszym punktem tej produkcji. I nie chodzi tylko o dobry dobór piosenek. Najlepszym elementem tego wątpliwej jakości obrazu jest muzyka skomponowana przez słynnego Danny’ego Elfmana. O mój…

Angaż Amerykanina był wielkim zaskoczeniem w świecie muzyki filmowej. Przy czym z drugiej strony prognozowano, że rola jego muzyki zostanie i tak zmarginalizowana, jak chociażby w przypadku American Hustle czy Silver Linings Playbooks gdzie kilka minut score’u Elfmana było zaledwie dodatkiem do piosenek. Naturalnie i w przypadku Pięćdziesięciu Twarzy Greya śpiewane hity odgrywają znaczącą rolę, ale w żadnym przypadku nie przytłaczają materiału kompozytora. Właściwie skoro mamy do czynienia z Fifty Shades of Grey to i podział na piosenki i score wychodzi mniej więcej fifty fifty. O mój… Za ten suchy żart najmocniej przepraszam.

„Moja wewnętrzna bogini kiwa gorączkowo głową i daje mi mocnego kuksańca w bok. Okej, Okej”

OK, skoncentrujmy się najpierw na materiale śpiewanym. Pierwszy jego przedsmak mieliśmy już w zwiastunie pod który podłożono prze aranżowaną wersję Crazy In Love Beyoncé. Kawałek ten, dokładnie w takiej wersji, znalazł się na soundtracku i mniej więcej go odzwierciedla. Większość piosenek to aranże i remixy znanych utworów, które zmieniono, aby brzmiały bardziej uwodzicielsko i erotycznie. O mój…

Niektóre nowe wersje nie wszystkim mają prawo przypaść do gustu. Trzeba jednak przyznać, że udało się zachować pewną muzyczną spójność. Co wcale nie było takie oczywiste. Z jednej strony mamy współczesnych wykonawców jak wspomniana Beyoncé, Sia, czy Ellie Goulding. A z drugiej pojawiają się też klasyki Annie Lennox, The Rolling Stones, czy nawet Franka Sinatry. O mój… Na pierwszy rzut oka taka mieszanka wygląda więcej niż eklektycznie. Ale właśnie dzięki tym drobnym zmianom, cała ta składanka wręcz jawi się stworzona specjalnie na potrzeby filmu. W którym zresztą spisują się bez zarzutu. I czy chodzi o sceny erotyczne, czy też w nielicznych naprawdę romantycznych momentach, jak dwa loty – lot helikopterem nocą nad Seatlle, czy też naprawdę nieźle nakręcony lot szybowcem.

„Lód w moim pępku topi się. Jestem gorąca – gorąca, mokra i spragniona. Pragnę go w sobie, natychmiast!”

Zanim lód się w naszych pępkach doszczętnie roztopi zajmijmy się muzyką skomponowaną przez Danny’ego Elfmana. A jest naprawdę czym, gdyż nie zawaham się stwierdzić, że to jedna z lepszych prac Amerykanina na przestrzeni ostatnich lat. O mój… W sumie trudno powiedzieć co jest bardziej szokujące? Sam angaż Elfmana, czy muzyką jaką na potrzeby Pięćdziesięciu Twarzy Greya skomponował? Gdyż jest to naprawdę dobry, przemyślany, elegancki score. I aż nasuwają się niepokojące myśli, czy ten film był aż tak inspirujący dla urodzonego w Teksasie kompozytora? O mój…

W każdym razie efekt końcowy ma brawo się podobać. Przy czym warto zaznaczyć, że kompozytor przy takim projekcie nie miał wcale łatwego zadania. O ile Jerry Goldsmith na potrzeby Nagiego Instynktu, czy John Barry przy Żarze Ciał mieli dobry filmowy materiał, u Danny’ego Elfmana było totalne tego przeciwieństwo. Podejście zbyt na poważnie mogłoby dać wręcz komiczny efekt, czego najlepszym przykładem jest drugi Zmierzch za którego Alexandre Desplat powinien dostać klapsa. O mój… Francuz skomponował muzykę tak poważną, tak elegancką, tak klasyczną, że w połączeniu z obrazem tylko potęguje poziom śmieszności i kiczu wampirycznej sagi.

Na szczęście stały współpracownik Tima Burtona, zrozumiał różnicę między czym ten film chce być, a czym naprawdę jest. Muzyka ani nie jest przedramatyzowana, ani nie zahacza o kicz. Posiada za to pewien hipnotyczny urok z lekką domieszką elegancji i erotyzmu.
Aby osiągnąć ten efekt Elfman zrywa z wielką orkiestrą na rzecz skromniejszej ekipy na którą w dużej mierze składają się: smyczki, fortepian, perkusja, gitary oraz odpowiednio wpleciona elektronika. Otrzymujemy w dużej mierze nietypowe dla tego kompozytora brzmienie, ale wcale nie mniej interesujące. O mój…

„Przesuwa dłonią wzdłuż moich pleców, aż dociera do pośladków. Kiedy się odsuwa, też głośno dyszy, a oczy ma niemal czarne. Jestem pewna, że usta mam spuchnięte po tym zmysłowym ataku.”

Siła tego soundtracku leży w niezwykłym nastroju jaki Danny Elfman tworzy i które idealnie komponuje się z chłodnymi zdjęciami Seamusa McGarveya. Nie oznacza to jednak, że muzyka sama w sobie jest chłodna i bezduszna. Kiedy trzeba jest stonowana i rzeczywiście kreuje ona nastrój, ale nie ogranicza się wyłącznie do bycia tłem. To, że nie jest przedramatyzowana nie oznacza, że ginie w obrazie, a wręcz przeciwnie. Po seansie (do którego naprawdę nikogo nie namawiam) długo pozostaje w pamięci. Spora w tym zasługa niezwykle chwytliwego motywu przewodniego na którym zresztą opiera się prawie cała ta ścieżka. O mój… To tez może powód dla który ten temat tak łatwo wpada w ucho.

W otwierającym album Shades of Grey daje on po raz pierwszy o sobie znać. Pędzące smyczki, romantyczny dźwięk pianina, plus pulsująca elektronika wprowadzają nas w ten muzyczny świat. I jak wspomniałem, szybko o tym temacie nie zapomnimy, gdyż przewija sie przez cały album, jak i cały film. W tej powtarzalności nie ma jednak niczego złego. Przede wszystkim miło we współczesnej filmówce słyszeć tak wyrazisty motyw przewodni. Po drugie te elfmanowskie ostinata tworzą jakąś osobowość i strukturę dla tej ścieżki dodając jej odpowiedniej dynamiki. I po trzecie kompozytor takiej klasy jak Elfman, wie jak zrobić dobry użytek z takiego tematu i jak go odpowiednio zaaranżować. Na szczególną uwagę zasługują takie kawałki jak The Contract , czy Ana and Christian. Szczególnie ten drugi jest warty uwagi, gdyż nie tylko oddaje charakter tej ścieżki, ale też pokazuje nam talent Amerykanina jako kompozytora muzyki filmowej. O mój… „Ana i Christina”, dwójka kochanków, aż chciałoby się dokonać profanacji i wymienić w dalszej kolejności „Tristan i Izolda”, „Romeo i Julia”. Niestety nie jeden kompozytor mając napisać utwór dla zakochanych mógłby się zagalopować i napisać przepiękną melodię chwytającą za serce. Tylko, że właśnie tutaj chodzi o muzykę filmową, a jaki film jest każdy widzi. Na szczęście Danny Elfman nie wpada w tę pułapkę, głównie przez udane wplecenie gitary i perkusji. Tym samym ładny główny temat dostaje lekkiego rockowego zabarwienia. Nie tylko brzmi to świetnie, ale też dodaje trochę luzu i sprawia, że muzyka nie popada w zbyt melodramatyczne regiony. Co by na płycie, a szczególnie w obrazie mogłoby dać efekt wręcz przeciwny od zamierzonego.

„Bez słowa klęka i zaczyna rozsznurowywać mi buty. Chwilę później ściąga mi conversy i skarpetki. Opieram się o stół bilardowy, żeby się nie przewrócić. Patrzę, jak rozwiązuje mi buty i zdumiewam się głębią uczuć jakie żywię do tego mężczyzny. Kocham go!”

Dokładnym przeciwieństwem, wyrazistego motywu przewodniego jest ten przypisany Anastasii Steele. Ana’s Theme nie charakteryzuje się niczym szczególnym i przypomina bardziej mieszankę wyciszonych smyczków, delikatnego pianino i elektroniki niż prawdziwy temat. Nie jest to jakiś wyrazisty i charakterystyczny motyw, które idealnie odzwierciedla skomplikowaną osobowość głównej bohaterki.

Takich muzycznych przestojów otrzymujemy jednak na szczęście bardzo mało. Zaś odpowiednio wyważony czas trwania albumu wpływa, na sporą przyjemność ze słuchania tej muzyki. Szczególnie, że na koniec soundtracku otrzymujemy smakowitą wisienkę na torcie w postaci ponad sześciominutowego Variations on a Shades. Jak sama nazwa wskazuje otrzymujemy świetną aranżację motywu przewodniego ze wszystkim co w tej ścieżce dźwiękowej najlepszego. O mój…

„I dochodzę głośno, ściskając brzeg umywalki. Wszystko wiruje i jednocześnie się zaciska. On dociera tam chwilę po mnie, wołając głośno moje imię, jakby to była modlitwa albo litania.”

Skoro znaleźliśmy się w tematyce religijnej to nie można nie wspomnieć niezwykłym utworze pt. Bliss. Wielu słuchaczy może być zaskoczonych, czy wręcz zszokowanych nagłym pojawieniem się pięknego wręcz anielskiego chóru i to o silnym zabarwieniu religijnym. O mój… Utwór równie piękny i delikatny jak śpiew, który w nim słyszymy. Pewnej pikanterii dodaje fakt, że ilustruje on scenę dość wyszukanej zabawy erotycznej. O mój… Dla niektórych pewnie może to być obrazoburcze, prowokacyjne wykorzystanie muzyki. To już pozostawiam do osobistych ocen. Tym bardziej, że użycie tego utworu w filmie naprawdę się sprawdza, a już na płycie słuchanie jego to czysta rozkosz dla uszu i duszy.

„Christian chwyta moje lewe ramię, rozciąga je delikatnie w stronę lewego rogu i zakłada skórzane kajdanki wokół mojego nadgarstka. Kiedy kończy, jego długie palce głaszczą moje ramię. Och! Jego dotyk wysyła gilgoczący dreszcz. Słyszę jak powoli przechodzi na drugą stronę łóżka. Chwyta moje prawe ramię i zakuwa rękę w kajdanki. Po raz kolejny jego długie palce przesuwają się wzdłuż mojego ramienia. O mój… Już jestem gotowa żeby wybuchnąć. Dlaczego to jest takie erotyczne?”

Bardziej chciałoby się rzec, dlaczego ten soundtrack jest taki dobry? Danny Elfman skomponował bardzo ładny score ze świetnym tematem i paroma perełkami z nieziemskim Bliss na czele. Jest styl i klasa, której tak filmowi brakuje. Mamy wręcz paradoks. Z jednej strony ścieżka dźwiękowa jakością i poziomem przerosła film i można więc rzecz, że nie zasługuje on na nią. Z drugiej strony nie gryzie się ona z obrazem i jakoś się w nim odnajduje. Tym samym amerykański kompozytor bardzo dobrze wywiązał się ze swojego zadania. Skomponował muzykę, która sprawdza się w filmie, ale także na płycie. Nie ma znaczenia, czy jesteś fanem Pięćdziesięciu Twarzy Greya czy też nie, aby móc docenić ten soundtrack. O mój…

Zatem odłóżmy na bok uprzedzenia, zabawki erotyczne (bicze, pejcze, kajdanki itd.) wątpliwej jakości literaturę, nie przewracajmy 41 razy oczyma, nie przygryzajmy 35 razy ust i nie zwracajmy się 58 razy do naszej wewnętrznej bogini. Weźmy butelkę dobrego wina (dobrego, czyli nie firmowego wina Fifty Shades of Grey – tak, tak, istnieje coś takiego), rozłóżmy się wygodnie na fotelu, kanapie, sofie, łóżku (wedle uznania) i włączmy omawianą tutaj muzykę Danny’ego Elfmana i delektujmy się nią, nie zważając na rzecz jakiego filmu powstała.

Użyte w tekście cytaty pochodzą z książki „50 twarzy Greya” E.L. James (tłum. Monika Wiśniewska).

Najnowsze recenzje

Komentarze