Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
James Horner

Mighty Joe Young (Wielki Joe)

(1999)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 23-03-2015 r.

Disney, jako niekwestionowany lider kina familijnego zawsze miał problem z tworzeniem dobrych, trafiających w gusta widowni, filmów aktorskich. O ile animacje zawsze stały na wysokim poziomie, ściągając do sal kinowych całe pokolenia, o tyle pieniądze inwestowane w tradycyjne filmy topione były w morzu porażek. Takową okazał się Wielki Joe – remake widowiska o tym samym tytule z 1949 roku, który z kolei był swoistego rodzaju karykaturą obrazów o King Kongu. Ugrzeczniona wersja historii Jill wychowującej niespotykanych rozmiarów goryla, Joe, przegrała w rywalizacji z horrorem Roberta Rodrugueza, Oni, a w dłuższej perspektywie okazała się po prostu finansową klapą. Nie pomogły egzotyczne lokacje i wspaniałe zdjęcia, stojące na w miarę wysokim poziomie efekty specjalne i świetnie odnajdująca się w tej warstwie wizualnej, ścieżka dźwiękowa.



Otrzymane za Titanica oscarowe statuetki z pewnością ugruntowały pozycję Hornera w branży. Ale czy wpłynęły na jego kreatywność i pęd do podbijania jeszcze większego rynku? Nie od razu i nie na długo. Świadczyć o tym może oprawa muzyczna do Dnia zagłady, która w żaden sposób nie zwiastowała większych zmian w warsztacie Amerykanina. Pewnego rodzaju przełom nastąpił w połowie roku 1998, kiedy światło dzienne ujrzał film Maska Zorro wraz z egzotyczną i elektryzującą oprawą Hornera. Kompozytor udowodnił że nie zamierza spoczywać na laurach i to stanowisko podtrzymał jeszcze kilka miesięcy później, gdy stanął z batutą w ręku, dyrygując artystami wykonującymi partyturę do Wielkiego Joe. I pozostaje tylko ubolewać nad faktem, że rozpoczęta wówczas dobra passa przerwana została totalnie odtwórczym Człowiekiem przyszłości.



Wykreślając z pamięci kolejne porażki tego artysty, warto jednak wracać do Wielkiego Joe – szczególnie, że jest to praca, do której Horner odwoływał się będzie jeszcze nie raz. Ot na przykład tworząc oprawy muzyczne do Gniewu oceanu czy też Avatara. O tym przekonamy się słuchając nie tylko świetnie zaaranżowanych utworów akcji eksponujących całe bogactwo symfonicznego brzmienia. Największą atrakcją wydaje się tu jednak etnika odnosząca się do afrykańskiego kręgu kulturowego. W wykonaniu Hornera jest to przeplatanie tradycyjnych, alikwotowych śpiewów z bardzo współczesnym, hollywoodzkim sposobem interpretowania „dźwięków” Afryki. Podstawą są tu wszelkiego rodzaju bębny i kołatki, które świetnie odnajdują się nie tylko w egzotycznej scenerii, ale i jako baza rytmiczna w scenach akcji, gdzie głównym bohaterem jest tytułowy Joe. Nie mogło zabraknąć również chórów wzmacniających ten przekaz – zupełnie zresztą jak liryki oddającej ciepło relacji między Jill, a Joe. Co ciekawe, liryka ta stanie się później fundamentem wątku miłosnego między Jill, a profesorem Gregorym. Cała konstrukcja ścieżki wydaje się bardzo uporządkowana, tak pod względem tematycznym, jak i podejmowanych przez kompozytora środków muzycznego wyrazu. Owszem, nie brakuje tu wielu horneryzmów, które otrzaskanych z twórczością Amerykanina słuchaczy mają prawo męczyć. Ale czymże to będzie wobec ogromu wrażeń, jakie dostarczyć może pasjonująca, polichromatyczna muzyka, nie stroniąca od wielu wpadających w ucho fragmentów. Dosyć istotnym wydaje się fakt, że cały ten „fun” udziela się nie tylko szczęśliwym posiadaczom albumu soundtrackowego, ale już mierzącemu się z obrazem widzowi. Muzyka Hornera zdecydowanie wyrasta ponad opisywane przez nią sceny i jest nie tyle dobrym ilustratorem, co elementem wnoszącym nową jakość do widowiska.



Tak mocno wyeksponowana muzyka ma prawo i powinna skłonić miłośnika muzyki filmowej do sięgnięcia po album soundtrackowy. Czy to doświadczenie będzie w stanie zrewidować opinię o partyturze Hornera? W żadnym wypadku! Wydany nakładem Hollywood Records krążek, to pierwszorzędna rozrywka, którą zakłócić może tylko przytłaczająca ilość umieszczonego na nim materiału. Polityka wydawnicza amerykańskiego kompozytora zawsze stwarzała pole do wielu dyskusji i w tym przypadku nie jest inaczej. Z jednej strony otrzymujemy bowiem szalenie atrakcyjny zestaw ładnie przemontowanych utworów. Z drugiej nie można jednak przejść obojętnie wobec wrażenia, że to samo można było uzyskać zamykając całość w trzech kwadransach. Tym bardziej, że raz wyeksponowana tematyka i stylistyka nie ulega większym przeobrażeniom w dalszej części partytury.


Nie znaczy to, że muzyką Hornera nie rozwija się w żadnym kierunku. Wręcz przeciwnie. Świadczyć może o tym początek kompozycji i otwierający płytę Sacred Guardian of the Mountain, gdzie na tacy wykładana jest nam cała paleta tematyczna. Gardłowe chóralne śpiewy osadzone na rytmicznych bębnach, to oczywiście motyw odnoszący się zarówno do miejsca toczącej się akcji, jak i tytułowego bohatera. W tej ciepłej, żywiołowej postaci nie będzie on zbyt często powracał. Gdy akcja przeniesie się do Kalifornii będzie on zaznaczał swoją obecność w bardziej tradycyjnych aranżach, gdzie bębny zestawione zostaną nie z chóralnymi wejściami, a instrumentami dętymi. Znacznie ciekawszy pod względem genezy i zastosowania wydaje się temat Jill. Jego podstawą jest kołysanka Windsong stylizowana na tradycyjną afrykańską pieśń. Napisana i wykonana w języku Suahili, trochę smutna w wymowie, po raz pierwszy pojawia się jako melancholijna melodia otwierająca film. W pełnej krasie usłyszymy tę pieśń dopiero w ilustrującym scenę pogrzebu matki Jill, Poachers. Do swoistego rodzaju hymnu urasta natomiast w wieńczącym obraz Disney’a, Dedication and Windsong. Śledząc momenty, w jakich pojawia się ten temat można zauważyć, że początkowo stanowi on obraz młodej dziewczynki dorastającej bez matki. Dziewczynki, która znajdując się w zapomnianym przez cywilizację miejscu zaprzyjaźnia się z wyjątkowym gorylem. Gdy beztroskie życie przerywa pojawienie się na arenie wydarzeń Gregory’ego, melodia ta staje się wkrótce synonimem rodzącego się miedzy nimi uczucia. James Horner nie rezygnuje bynajmniej z koncepcji dalszego wykorzystywania jej do podkreślania relacji między Joe a Jill. Kompozytor wykazuje się tu umiejętnością operowania nastrojami pozwalającymi dopasować się tej tematyce do zaistniałych sytuacji.



Po pierwszych trzech utworach zazwyczaj nabieram ochoty na intensyfikację wyniesionych z tego odsłuchu wrażeń. Niestety jest to moment, kiedy przychodzi pewne rozluźnienie. Ścieżka dźwiękowa spychana jest na tory ciepłej, choć troszkę wycofanej w tło liryki. Powód jest bardzo prozaiczny – akcja zwalnia tempa przenosząc się do Kalifornii, a fabuła wyraźnie oddala się w kierunku sentymentalnego spoglądania wstecz i szukania swojego miejsce w nowym domu. Wyrazem tego jest ładne, choć niezbyt uderzające Our Last Chance – A New Word i supsensowe Leasing By Night. A Broken Promise to z kolei najmniej efektownie skonstruowany action score tej partytury.



Najmocniejsza wydaje się druga część albumu, a dokładnie ostatnie pięć utworów, które serwują nam porcję łatwo wpadającej w ucho i świetnie zorkiestrowanej akcji. Nie odcinającej się od wielu horneryzmów, a nawet kopiowania całych fraz z poprzednich prac. Jest tak na przykład w The Burning Ferris Wheel, gdzie obok melodii zbliżonych do tematu z Bravehearta wyprowadzana jest również dramaturgiczna otoczka tematu przewodniego, stylizowana na podobnych w wymowie fragmentach Wichrów namiętności. Mimo tych nawiązań jest to kawał szalenie atrakcyjnej muzyki – nawet dla przypadkowego słuchacza. Nie bez znaczenia pozostaje tu montaż, który grupuje poszczególne fragmenty ilustracji w ramach jednej myśli muzycznej. Podobne zabiegi zastosowane zostały w ścieżce dźwiękowej do Legendy Zorro, a na jeszcze szerszą skalę wprowadzone zostaną w Gniewie oceanu. Ta druga praca jest zresztą bardzo mocno oparta na strukturach orkiestracyjnych Wielkiego Joe, co wybitnie podkreślają cztery ostatnie utwory. Najbardziej daje się to odczuć słuchając The Burning Ferris Wheel, gdzie występują charakterystyczne trąbkowe fanfary i fortepianowo-perkusyjne kulminacje. Utwór ten łączy się z zamykającym film Dedication and Windsong. I tutaj po raz kolejny należy docenić Hornera za jego umiejętne konkludowanie nawet najsłabiej zarysowanych historii. Granie sferą emocjonalną poprzez liczne crescenda i zagęszczanie faktury w służbie konkretnego tematu, to jedna z najmocniejszych stron warsztatu amerykańskiego kompozytora.

I gdyby nie kilka drobnych podkręć mielibyśmy do czynienia z partyturą ocierającą się prawie że o klasyk. Niestety, jak w większości prac Hornera, często i gęsto odzywają się duchy przeszłości. Uczulonych na oryginalność słuchaczy w stan „alertu” może postawić nie jeden fragment i nie mam na myśli bynajmniej samych autoplagiatów. W partyturze funkcjonuje wiele fraz kojarzonych z autentycznymi już klasykami, ot chociażby takich, jak temat mocy z Gwiezdnych Wojen parafrazowany w scenie przyjazdu do Kalifornii. Są to drobne rysy na szkle, które szpecą całokształt bardzo udanej pracy Hornera. Jeżeli zatem nie mamy alergii na takie niedociągnięcia, myślę, że Wielki Joe będzie wspaniałą muzyczną przygodą – śmiem twierdzić że lepszą aniżeli kolejny seans tegoż filmu Disneya.

Najnowsze recenzje

Komentarze