Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Debney

SpongeBob Movie: Sponge Out Of Water, the (SpongeBob: Na suchym lądzie)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-04-2015 r.

Nasza kultura przeżywa solidny regres skoro na świeczniku stawiamy liche animacje, których głównym bohaterem jest kwadratowa gąbka smażąca kraboburgery w fikcyjnym, podwodnym miasteczku, Bikini. Jednakowoż trzeba przyznać, że SpongeBob daje radę jako katalizator przygnębiającej rzeczywistości – odskocznia od coraz to bardziej kontrowersyjnych seriali animowanych. Czy właśnie owa prostota przesądziła, że od ponad 15 lat ten żółty sympatyczny stworek jest ikoną popkultury? Wszystko na to wskazuje. I nie dziwi mnie fakt, że producenci nie boją się zainwestować prawie 100 mln $ na realizację pełnometrażu angażującego technikę animacji tradycyjnej i komputerowej z grą aktorską. Cóż, SpongeBob: Na suchym lądzie już na dzień dobry zdetronizował spektakularnie drogi film rodzeństwa Wachowskich, Jupiter Intronizacja, a kolejne sukcesy dały do zrozumienia, że nie mamy co liczyć na szybkie zapomnienie o tej serii. Jako widz, który z mieszanymi odczuciami opuszczał salę kinową, mogę tylko powiedzieć, że szkoda. Nawet krytyka zdaje się podzielać moje zdanie, że o ile w przypadku krótkich periodycznych wynurzeń możemy mówić o mocnej rozrywce, o tyle na dużym ekranie umyka nam urok tej tytułowej, kanciastoportej gąbki.


Nie umknie nam natomiast cały ten przepych, w jakim próbowano zamknąć historię SongeBoba. Obok wizualnych cudów warto docenić również rolę muzyki, która jak nigdy wcześniej w tej serii, w końcu doczekała się stricte przygodowego wydźwięku. Producenci nie szczędzili na budżecie, co wyraźnie da się zauważyć w przebogatym aparacie wykonawczym. Zaangażowanie pełnej orkiestry wraz z chórem i licznymi solistami z jednej strony tworzyło ciekawy kontrapunkt do tej prymitywnej wydawać by się mogło kreski. Z drugiej natomiast świetnie zespoliło się z aktorskimi i komputerowymi płaszczyznami realizacji.



Stworzenie optymalnego środowiska do zaistnienia tych epickich brzmień przypadło w udziale kompozytorowi, który z odnalezieniem się w dowolnej gatunkowej rzeczywistości nie ma większego problemu. John Debney, bo o nim właśnie mowa, to twórca bardzo elastyczny – przez wielu uważany, słusznie zresztą, za perfekcyjnego rzemieślnika i imitatora. Owszem, oryginalnych i nietuzinkowych partytur w swoim dorobku ma raczej mało, ale właśnie tak zachowawcze podejście do większości zleceń, sprawia, że rzadko kiedy rozmija się z filmową treścią. Nie inaczej było w przypadku kinowego SpongeBoba.

Wątek piracki dał sposobność do przypomnienia sobie jednej z najlepszych partytur Debneya, Wyspę piratów. Stylistyka SpongeBoba nie zamyka się bynajmniej tylko w tym korsarskim środowisku muzycznym, które, jak warto podkreślić, nakreślone zostało przed laty przez Ericha Wolfganga Korngolda. Egzotyka i groteskowość miejsca toczącej się akcji poniekąd zmusiły kompozytora do zaangażowania mało subtelnej elektroniki i równie ciekawie nakreślonego elementu etnicznego. Niemniej jednak czynnikiem nadrzędnym dalej pozostaje dynamiczna, pełna orkiestrowego przepychu ilustracja. Muzyka Amerykanina sugeruje z jednej strony charakterystyczne dla ścieżek dźwiękowych do animacji dźwiękonaśladownictwo, z drugiej natomiast nie jest pozbawiona wartkiej akcji kojarzonej już z typowym aktorskim kinem przygodowym. Nie trudno wychwycić tę granicę śledząc losy naszych głównych bohaterów, którzy wychodzą na tytułowy suchy ląd w poszukiwaniu skradzionego sekretnego przepisu na kraboburgery.

Nie znaczy to oczywiście, że otrzymujemy dwie jakby różne ilustracje. Partytura do SpongeBoba jest zaskakująco spójna i całkiem dobrze radzi sobie w tym troszkę jakby chaotycznym filmie. Nie wychodzi przy tym przed szereg, nie uzurpuje sobie większych praw do uwagi odbiorcy aniżeli wynikałoby to z jej roli. I choć opuszczając salę kinową mamy świadomość, że muzyka pełniła w tym filmie kluczową rolę, to jednak ciężko skojarzyć nam jakikolwiek temat usłyszany podczas seansu. Wyjątek stanowić może motyw piracki i pojawiająca się jakby fakultatywnie szantowa piosenka stanowiąca motyw przewodni serii. Jaki jest więc sens rozdzielania tych dwóch dobrze współpracujących ze sobą płaszczyzn? Chyba tylko po to, by przekonać się jaką wartość poza sferą wizualną ma ścieżka dźwiękowa Debney’a.

Wydania tego muzycznego delikatesu podjęła się ikoniczna amerykańska wytwórnia, Varese Sarabande, która ostatnimi czasy zmienia nieco swoją politykę sprzedaży. Zamiast bombardować nas dziesiątkami tysięcy tłoczonych produktów, odchodzi powoli w stronę ograniczonego nakładu i cyfryzacji swoich albumów. Mniej chodliwe tytuły produkowane są tylko w symbolicznych ilościach i taki też los spotkał SpongeBoba, którego obłożono limitem dwóch tysięcy sztuk. Doszedł aspekt kolekcjonerski, zwiększyła się więc i cena produktu. Czy warto zatem rozstać się z 18 $, by zatopić się w tej solidnej, choć niezbyt odkrywczej rozrywce?

Odpowiedzi na to pytanie udzieliłem już poniekąd w poprzednich akapitach. Niemniej jednak, gdy już zdecydujemy się na tą „poważną” inwestycję, musimy uzbroić się w cierpliwość. Bowiem o ile od strony technicznej i koncepcyjnej partytura prezentuje zaskakująco dobry poziom, o tyle ciągła żonglerka nastrojami i dynamiką potrafi solidnie zmęczyć – pomimo korzystnego dla odbiorcy czasu trwania całego albumu. Niemniej warto chociażby odnotować, że ilustracji bliżej czasami do klasycznej partytury filmowej rodem z repertuaru Korngolda, aniżeli do typowej, pozbawionej punktu odniesienia tapety filmowej. Żywym tego przykładem jest pierwszych sześć utworów, które dosłownie bombardują nas heroicznymi fanfarami przeplatanymi z elementem grozy generowanym przez szkodliwą działalność Planktona. A wszystko to okraszone rytmicznym motywem pirata Burger-Bearda. Czasami ciężko odnaleźć się w podejmowanych na poczekaniu koncepcjach, czego wyrazem jest The End / Get Him rozpoczynane od patetycznego motywu, a kończone na afrykańskiej etnice. Niestety im dalej brniemy w tę partyturę, tym bardziej nasza fascynacja muzycznym światem przedstawionym ustępuje miejsca solidnemu znużeniu. Pojawiające się od czasu do czasu siermiężne elektroniczne bity wyrywają co prawda z letargu, ale finałowy pojedynek zatraca się zupełnie w symfonicznym action-score. Nie jest to doświadczenie wielce inspirujące, aczkolwiek zdarzają się i fajne momenty – chociażby stylizacje na westernowe partytury Bernsteina w Bike Path Encounters.

I jest to właśnie ten moment, kiedy nie do końca wiem, czy bardziej kierować waszą uwagę w stronę filmu, czy też samej muzyki, która wydaje się jednym z najmocniejszych aspektów tej produkcji. Może po prostu odnotuję fakt, że istnieje coś takiego, jak SpongeBob w wykonaniu Johna Debneya. A wszystkich chętnych do zasmakowania tej „klasycznej” przygody odeślę po prostu na serwisy muzyczne oferujące soundtrack w formie cyfrowej. Soundtrack poprawny aż do bólu – czyli na standardzie u tego kompozytora.

Najnowsze recenzje

Komentarze