Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Henry Jackman, Matthew Margeson

Kingsman: The Secret Service (Kingsman: Tajne służby)

(2015)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 09-06-2015 r.

Kino szpiegowskie wraca do łask. Dowodem na to jest nie tylko gigantyczny sukces najnowszych przygód agenta 007, ale i szereg innych produkcji, które z mniejszym lub większym powodzeniem przyciągają do kin żądnych wrażeń odbiorców. Zainteresowanie takimi produktami wzrasta jeżeli filmowcy wychodzą poza schematy, serwując nam ciekawą oprawę stylistyczną, bądź zamykając podejmowaną konwencję w luźnej, komediowej formie. Czy może zatem dziwić fakt, że wyprodukowany za niespełna 100mln $ Kingsman: Tajne służby zdołał zarobić aż cztery razy tyle?


Film Matthew Vaughna wpisuję się w serię komercyjnych sukcesów tegoż reżysera. Autor takich mocnych tytułów, jak X-Men: First Class, Gwiezdny pył, czy Kick-Ass nie jest na bakier z dobrą rozrywką, choć pod względem fabularnym jego produkcje pozostawiają wiele do życzenia. Solidnym argumentem przemawiającym na korzyść twórczości Brytyjczyka, to subtelny, dobrze wyważony humor i niezwykła dynamika widowiska, gdzie nowatorskie zdjęcia wsparte są teledyskowym wręcz montażem. Ten swoistego rodzaju pastisz klasyki gatunku opowiada nam historię tytułowego Kingsmana, który szkoli na swojego następcę syna tragicznie zmarłego agenta – młodzieńca dryfującego obecnie na granicy marginesu społecznego. Co z tego wyniknie? Można się domyśleć już na początku filmu, co bynajmniej nie odbiera nam przyjemności z oglądania.



Takowej nie odbiera nam nawet fakt, że za ścieżkę dźwiękową odpowiedzialnych jest dwoje wychowanków Hansa Zimmera – Henry Jackman i Matthew Margeson – ostatnio nadwyrężających zaufanie miłośników muzyki filmowej. Choć z kinem szpiegowskim niewiele mieli do tej pory wspólnego, to jednak egzamin z dobrej współpracy zdołali już zaliczyć przynajmniej na ocenę dostateczną. Przykładem niech będzie tworzony również dla Matthew Vaughna, Kick-Ass 2. Czy jednak wejście z przytupem w konwencję kina rozrywkowego wystarcza w przypadku takich produkcji, jak Kingsman? Tradycja filmu szpiegowskiego stawia poprzeczkę nieco wyżej, o czym przekonywało się już wielu kompozytorów pod adresem których kierowano zarzuty o braki w warsztacie lub bezmyślne imitatorstwo. Pisząc oprawę do filmu niejako naigrawającego się z postaci Jamesa Bonda trudno było nie otrzeć się o swoistego rodzaju parafrazę dokonań Barry’ego i Arnolda. Na szczęście duet Jackman-Margeson nie poprzestał na tym. Oprawa muzyczna do Kingsmana posiada bowiem wszystko to, co powinna posiadać ilustracja współczesnego kina akcji odnoszącego się z jako takim poszanowaniem do klasyki.



Mamy więc temat przewodni o wydźwięku heroicznym, oparty na instrumentach dętych blaszanych wybijających się ponad inne sekcje. Jest również motyw antybohatera, Valentine’a tworzony w charakterystycznej, minorowej tonacji. Tempo akcji dyktowane jest przez rytmiczne perkusje oraz smyczkowe ostinato będące chyba najsłabszym ogniwem tej partytury. Takowym nie jest na pewno elektronika, która w przeciwieństwie do sequela Kapitana Ameryki jest tutaj bardzo subtelna – traktowana tylko jako wsparcie dla bazy rytmicznej lub element struktury muzycznego underscore. Trzeba przyznać, że tak umiejętnie zachowane proporcje, mimo ogólnie mainstreamowego wydźwięku całej pracy, dosyć dobrze wypadły w konfrontacji z obrazem. Już pierwsze minuty filmu sporo mówią o naturalnej symbiozie panującej miedzy sferą wizualną a ilustracją muzyczną. Kolejne sceny tylko to potwierdzają. Tak w warstwie estetycznej, jak i funkcjonalnej nie znalazłem właściwie żadnych zgrzytów, które w jakiś sposób utrudniałyby mi odbiór tego filmowego widowiska. Fakt, większość muzyki ginie nam w tle, tym bardziej, że sporą przestrzeń uzurpują sobie piosenki wykorzystane do podkładania niektórych scen akcji. Niemniej jednak są momenty, kiedy oprawa muzyczna wybija się na pierwszy plan i fajnie, że zazwyczaj jest to kwieciście zaaranżowany temat przewodni.



Zapewne niejeden miłośnik muzyki filmowej kończąc seans Kingsmana pokusiłby się o sięgnięcie po album soundtrackowy. Niestety dla polskiego odbiorcy może się to wiązać z koniecznością sprowadzania krążka zza oceanu. Album wydała bowiem amerykańska wytwórnia La-La Land Records, której pozycja na rynku kolekcjonerskim z roku na rok coraz bardziej rośnie. I choć o aspekcie kolekcjonerskim w przypadku wydania Kingsmana raczej nie ma mowy, to jednak zawartość krążka powinna stać w centrum zainteresowania potencjalnego słuchacza. Czemu? O jej walorach decyduje przede wszystkim dobrze przemontowany, 57-minutowy materiał, który pozbawiony hałaśliwych piosenek nie powinien przysporzyć jakichkolwiek trudności w odbiorze.


Pierwsze minuty może niezbyt fortunnie o tym świadczą. Manners Maketh Man ilustrujący wprowadzenie do fabuły wydaje się bardzo ubogi w formę, choć pod względem treści daje nam dobrą sposobność do zapoznania się z tematyką. Bardziej „doszlifowane” wydają się te same motywy słyszane w końcówce The Medalion. I już u progu naszej przygody z soundtrackiem nie trudno wychwycić zbieżności z bondowymi klasykami Johna Barry’ego i Davida Arnolda – także pod względem melodycznym. Rozciągłe frazy rozpisane głównie na instrumenty orkiestrowe pojawiać się będą w scenach ukazujących szpiegowską działalność tytułowych tajnych służb, złoczyńców lub po prostu w plenerowych ujęciach ukazujących zmianę miejsca toczącej się akcji. Świetnym przykładem daleko wychodzącym poza ten schemat jest utwór Shame We Had To Grow Up eksponujący bondową stylistkę nawet w zakresie underscore.



Początek filmu nie daje sposobności do wyprowadzenia wielu spektakularnych utworów akcji. Podążając za fabułą kompozytorzy bardziej skupiają się na wewnętrznym pogubieniu młodzieńca, przed którym pojawia się szansa na zmianę swojego dotychczasowego życia. Z tego też powodu wydawcy zdają się pomijać ów ciężki, „ospały” nieco materiał muzyczny. Choć z drugiej strony nie szczędzą miejsca na równie snujące się w tle fragmenty towarzyszące poczynaniom Valentine’a. Wracając jednak do muzycznego uwypuklania sfery emocjonalnej Lee, także i pod tym względem nie obyło się bez odwołań do mainstreamu. Smutna w wymowie fortepianowa liryka przeplatana patetycznymi zrywami stanowi ciekawe, aczkolwiek w żaden sposób nie zaskakujące połączenie (To Become A Kingsman). Żadnym zaskoczeniem nie jest również stopniowe umniejszanie roli tematyki – zdejmowania jest ze świecznika, gdzie jest mocno akcentowana, by uczynić z niej podstawę rytmicznej akcji.



Pomimo bardzo tradycyjnie zarysowanej tematyki, Kingsman nie jest bynajmniej zupełnie klasyczny w środkach muzycznego wyrazu. Wyrazem tego będą utwory akcji, gdzie nie zabraknie zarówno sampli, jak i drapieżnych gitar elektrycznych. Wzorcowym przykładem może być Skydiving lub kawałek zamykający obraz, Finale. Myli się jednak ten, kto uważa, że action score jest hegemonem na krążku od La-Li. Dynamiczne frazy dosyć często dają o sobie znać, choć niewątpliwym panem sytuacji wydaje się suspens oparty na narkotycznych samplach i rytmicznych ostinatach. Pracę takowego w zderzeniu z zimmerowską manierą ilustrowania scen akcji prezentuje nam Calculated Infiltration – najdłuższy i jeden z najlepszych moim zdaniem utworów soundtracku.



Niezobowiązującym i niewiele wnoszącym do treści dodatkiem są dwa niewykorzystane w filmie utwory: Kentucky Christians oraz Out Of Options. Znacznie ciekawiej prezentuje się natomiast sześciominutowe demo przedstawiające wstępne pomysły na motyw głównego antagonisty, Valentine’a. Skonstruowane jest w charakterystyczny dla Hansa Zimmera sposób. Oto bowiem nawarstwiane są kolejne elementy faktury muzycznej, które w formie zwiększającego dynamikę crescenda zmierzają ku spektakularnej kulminacji. I mimo wielu powielanych tu schematów jest to jedno z najlepszych moim zdaniem słuchowisk, jakie zapewnia album od La-Li.



Daleki byłbym jednak od dzielenia krążka na utwory warte powrotów i te, które należy pomijać. Jako całość ścieżka dźwiękowa do Kingsmana prezentuje dosyć równy i co ciekawe, w miarę wysoki poziom. Jest to po prostu dobrze wpasowana w konwencję partytura, która tyle samo (a może nawet i trochę więcej) radości dawała mi podczas indywidualnego odsłuchu. Mam jednak świadomość, że nie jest to praca jakkolwiek odkrywcza. Odkładam ją zatem na półkę z płytami o charakterze stricte rozrywkowym.


P.S. La-La wypuściła również w formie cyfrowego singla utwór Pomp and Circumstance, który nie znalazł się na pierwotnym albumie, a który to był specjalnie zaaranżowaną na potrzeby obrazu fanfarą zaczerpniętą z repertuaru Edwarda Elgara.



Inne recenzje z serii:

  • The King’s Man
  • Kingsman: The Golden Circle
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze