Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

Tomorrowland (Kraina jutra)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 11-06-2015 r.

Michael Giacchino z każdym kolejnym projektem bardziej utwierdza w przekonaniu, że stawianie go w roli następcy Johna Williamsa nie jest bezpodstawne. Potężna symfonika wsparta kwiecistymi instrumentacjami, to najmocniejsze, choć nie jedyne atuty jego warsztatu. Prac Amerykanina słucha się przyjemnie i chyba właśnie to sprawia, że cieszy się on dużym poważaniem w środowisku miłośników muzyki filmowej. Niestety Giacchino w przeciwieństwie do wielkiego Johna zupełnie nie ma szczęścia do podejmowanych projektów. Mimo iż na „papierze” prezentują się znakomicie zapowiadając wielkoformatowe hollywoodzkie kino, to jednak ostatecznie okazują się finansowymi średniakami lub kompletnymi klapami. John Carter i Jupiter: Intronizacja są tego żywym przykładem. Rok 2015 jest wyjątkowo pechowy pod tym względem, bo obok wymienionego wyżej Jupitera szykuje się kolejny blamaż. Bynajmniej nie muzyczny…



Zrealizowaną pod szyldem Disney’a Krainę jutra nie można zaliczyć do najbardziej udanych. Przeniesienie na ekrany idei futurystycznego miasta utonęło w morzu bezsensownych dialogów i naiwnej fabuły, gdzie wszystko oscyluje wokół stwierdzenia, że tylko pozytywne myślenie i determinacja mogą uratować ten świat. Obrazu nie uratowała natomiast kreacja George’a Clooney’a, choć trzeba przyznać, że strona techniczna całego przedsięwzięcia jest w stanie zachwycić nawet najbardziej wybrednego estetę. Miłośnik dobrze wpasowanej w rzeczywistość filmową muzyki również nie powinien opuszczać sali kinowej rozczarowany.



Kraina jutra (Tomorrowland) to kolejna wspólna przygoda Giacchino i reżysera Brada Birda. Stała współpraca owocowała wieloma ciekawymi widowiskami, ot chociażby takimi, jak Iniemamocni, Mission Impossible: Ghost Protocol czy Ratatuj. I kto wie, czy nie przyniosłaby kolejnego, gdyby Bird nie odmówił nakręcenia siódmego epizodu Gwiezdnych Wojen. Kraina jutra dała Giacchino nie tylko względną wygodę i swobodę w kreowaniu muzycznej ilustracji tego futurystycznego świata, ale pozwoliła odegrać małą rolę przed kamerą. Jaką? Przekonacie cię o tym oglądając film. Nie ujmując jednak talentu aktorskiego Amerykanina, zdecydowanie bardziej przemawiał do mnie jego pozawizualny przekaz.

Giacchino to kompozytor dosłownie stworzony, by brać na warsztat fantastykę i to taką, która ociera się kino familijne. Refleksja ta nasuwa się już po pierwszych minutach obcowania z jego partyturami, przede wszystkim w zderzeniu z filmową rzeczywistością. Nie szczędzi nam łatwo wpadającej w ucho tematyki i porywających aranży, które mimo pozornego repetowania tych samych schematów orkiestracyjnych, wykazują się zadziwiającą funkcjonalnością. Kraina jutra nie stanowi tu żadnego wyjątku. Kompozytor szczelnie wypełnia filmową przestrzeń mniej lub bardziej porywającymi frazami, które układają się na całkiem interesującą opowieść. Nie zawsze ta opowieść jest na tyle autonomiczna, by odrywać widza od prezentowanych na ekranie wydarzeń i właśnie taką ścieżką jest w moim odczuciu Kraina jutra. Amerykanin wywiązuje się bowiem ze swojego zadania dwutorowo. Z jednej strony mamy ciepłą, żeby nie powiedzieć leniwą lirykę nawiązującą do stanów emocjonalnych głównej bohaterki. Lirykę w żaden sposób nie odznaczającą się z szeregu podobnych prac kompozytora, przez co bardzo uniwersalną i funkcjonalną w swoich założeniach. Siłą napędową ścieżki wydaje się więc owa tytułowa kraina, gdzie króluje zachwyt technologią i ten swoistego rodzaju pęd do samorozwoju. Przelewając to na karty partytury, Giacchino posługuje się symboliką nawiązującą do motoryki pędzącego pociągu. Biorąc pod uwagę dynamikę montażu i ilość szybko poruszających się elementów na drugim planie, takie dźwiękonaśladownictwo wydaje się bardzo zasadne. Osadzenie na tym rytmicznym tle tematu przewodniego opartego na instrumentach dętych blaszanych, pozwala dodatkowo wyeksponować tę melodię. I właśnie ta ekspozycja, to wychodzenie poza sferę wizualną mimo jej starań w koncentrowaniu całej uwagi widza jest sukcesem Giacchino. Połowicznym, bo jak wspomniałem wyżej, pozostałe elementy partytury – te odnoszące się do „współczesnej” rzeczywistości – pozostają głównie w tle.

Ciężko zatem pogodzić się z faktem, że wydawcy albumu soundtrackowego proponują nam niemalże 75-minutowy kolos. O ile w przypadku jeszcze dłuższego, bo dwupłytowego Jupitera długość albumu racjonalizowała dwuetapowość powstawania tej pracy (więcej szczegółów w recenzji), to w przypadku Krainy jutra możemy już mówić o pewnym przesycie. Przesycie wynikającym głównie z gatunkowego ciężaru, podejścia kompozytora do zadania, a nade wszystko ze względnej monotematyczności.



Uwięzienie partytury w ciasnej klatce jednej fanfary wokół której obraca się cały projekt i melancholijnego tematu nie przysłużył się in plus doświadczeniu odsłuchowemu. Jakkolwiek dobre by one nie były, po trzech kwadransach po prostu zaczyna nam brakować jakiegoś powiewu świeżości. Temat słyszany na samym początku filmu – A Story About the Future – to zarówno motyw tytułowego futurystycznego miasta, jak i głównej bohaterki, Casey. Całe szczęście melodia podzielona jest na dwa odrębne człony wykorzystywane w różnych sytuacjach. Fundamentem jest siedmionutowa fanfara kojarząca się z hornerowskim motywem do Człowieka rakiety. Abstrahując od doszukiwania się nawiązań, warto zaznaczyć, że poza patetyczną formą dosyć często kształtuje ciepłą w wymowie lirykę. Pozostała część tego motywu jest już domeną heroicznych, podniosłych fraz towarzyszących głównie muzycznej akcji.

Jeżeli zaś o akcji mówimy, to (tradycyjnie) jest ona w przypadku Giacchino bardzo intensywna i tendencyjna. Opiera się na systematycznym powtarzaniu wybranych fraz przerywanych wyprowadzeniem poszczególnych tematów lub zawieszaniu całości na suspensie. Tutaj uwagę kieruję w stronę All House Assault. I gdyby tak wyglądała cała muzyczna akcja do Tomorrowland, wtedy moja ocena tej pracy byłaby znacznie surowsza. Niemniej jest tutaj sporo fragmentów, które sprawią, że zapragniemy szybko powrócić do tej partytury. Ot chociażby takich, jak End Credits uwalniające cały potencjał aparatu wykonawczego. Trochę „festyniarska” ekspresja kładzie się jednak cieniem w obliczu Pin-Ultimate Experience będącego mistrzostwem w swoim gatunku i niewątpliwym highlightem na albumie soundtrackowym. Ilustracja sceny pierwszego zderzenia się Casey z futurystycznym miastem, to zabawa wyżej wspomnianą motoryką, która stopniowo uwalnia coraz to śmielsze aranże tematyczne. Swoboda z jaką kompozytor operuje dynamiką – lekkimi wyciszeniami, crescendami i energicznymi kulminacjami – przypomni nam analogiczne fragmenty Johna Cartera. Fascynuje sposób, w jaki Giacchino zarzuca pomost pomiędzy miastem przyszłości, a naszą szarą rzeczywistością, mianowicie stopniowo spowalniając tempo aż do całkowitego wyciszenia. Podobnego zabiegu używa jeszcze na przykład w You’ve Piqued My Pin-trist. Na pewno warto jeszcze odnotować obecność takich utworów, jak What an Eiffel!, gdzie w drodze wyjątku Giacchino wykorzystuje motyw miasta przyszłości w scenie rozgrywającej się we współczesnym Paryżu.



Wspomniałem wcześniej, że Kraina jutra opiera się na dwóch kluczowych tematach. Poza fanfarą funkcjonuje jeszcze melancholijny motyw Casey oscylujący wokół klasycznych, fortepianowo-smyczkowych wykonów (Casey V Zeitgeist). Odrobinę minorowych nastrojów dostarcza z kolei melodia kojarzona z „dorosła wersją” Franka Walkera oraz jego ex-mentora – Nixa. Utwory takie, jak Frank Frank czy Welcome Back, Walker! raczej nie zachęcą do licznych powrotów, choć pod względem funkcjonalnym nie można im wiele zarzucić.



Zresztą niewiele zarzucić można całej partyturze jako kompozycji filmowej. Swoje ilustracyjne powinności spełnia bowiem całkiem dobrze. I choć nie zawsze daje o sobie znać widzowi, jak w wybranych scenach akcji, to jednak pozostawia bardzo pozytywne wrażenia. Troszkę ciężej przenieść je na doświadczenie albumu soundtrackowego, który w mojej opinii jest zdecydowanie za długi. Skrócenie materiału o co najmniej kwadrans z pewnością przysłużyłoby się sprawie. Są to jednak detale, których nie będę uwzględniał wystawiając ocene za krążek. Nie wiem jak wy, ale odnoszę ogólne wrażenie, że Michael Giacchino unosi się na fali swojego muzycznego sukcesu. Rok 2015 jest kolejnym, który w żaden sposób nie przynosi mu wstydu. Głównie od strony artystycznej, bo jeżeli chodzi o jakość filmów do których pisze – na to należałoby spuścić zasłonę milczenia.

Najnowsze recenzje

Komentarze