Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lorne Balfe

Terminator: Genisys

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 06-07-2015 r.

I’m back!

…mogłaby radośnie wykrzyknąć ścieżka dźwiękowa do Terminator: Genisys, gdyby tylko mogła przemówić ludzkim głosem. Bynajmniej nie chodzi tu o powrót do stylistycznych i tematycznych korzeni serii Terminator. Odkrywamy bowiem te same karty, którymi średnio trzydzieści razy do roku gra cały sztab ludzi skupionych wokół Hansa Zimmera. Nie brzmi zachęcająco? No cóż. A czego innego można się było spodziewać po zatrudnionym do projektu Lorne Balfe z jego mentorem, Hansem Zimmerem, jako producentem wykonawczym, czytaj patronem biznesowym?



Angaż przyszedł dosyć niespodziewanie, bo na trzy miesiące przed premierą. Pierwotnie zatrudniony Christophe Beck poszedł w odstawkę, mając tym samym więcej czasu na doszlifowanie kolejnego filmu Marvela, Ant-Man. Muszę przyznać, że po opublikowaniu bliższych informacji o nowym Teminatorze, spodziewałem się, że oferta ponownej współpracy wyląduje na biurku Briana Tylera. Wszak ich poprzedni projekt, Thor – Mroczny świat odniósł jako taki sukces. Czy zapracowany ostatnio kompozytor mógłby wnieść nową jakość do serii o elektronicznym mordercy? To wszystko pozostaje teraz kwestią domysłów.



Faktem jest natomiast, że widowisko Taylora to nie tylko sentymentalny powrót do marki stworzonej przez Camerona. To również próba popchnięcia leciwej już historii do przodu. A wszystko zaczyna się dosyć niewinnie – od pedantycznego odtwarzania wydarzeń z początku pierwszej części Terminatora. Kyle Reese zostaje wysłany do roku 1984, by chronić Sarę Connor, która jak się okazuje… jest już świadoma tego, jak wielką rolę odegra w historii ludzkości. Wartka akcja, zabawa alternatywnymi liniami czasowymi, nawet całkiem dobre dialogi, choć okraszone dosyć czerstwymi one linerami i humorem… To wszystko stawia serię jakby w nowym świetle. Czy jednak ją rehabilituje po wybitnie słabym Buncie maszyn i troszkę wyłamującemu się konwencji Ocaleniu? Na to pytanie każdy widz będzie sobie musiał odpowiedzieć indywidualnie. Wyniki sprzedaży biletów mówią jednak same za siebie.


Jedno jest pewne. Pod względem muzycznym nie ma mowy o większym powrocie do źródeł. Gatunkowe wymagania tego ultranowoczesnego, bezpardonowego kina akcji nie dają przestrzeni do zaistnienia oprawy muzycznej idącej niejako pod prąd współczesnym trendom. A takową mogłoby być połączenie totalnie awangardowej, industrialnej elektroniki ze smutną gitarową liryką. Jak dobrze pamiętamy, w tym pierwszym kierunku próbował iść Marco Beltrami tworząc oprawę do trzeciego Terminatora. Z kolei Danny Elfman o wiele lepiej poradził sobie z subtelną, naładowaną emocjami tematyką. Co proponuje nam zatem Lorne Balfe? Tylko wypraną z tożsamości partyturę. Partyturę, która nie dość, że niemalże odcina się od dotychczasowej spuścizny Terminatora, to na dodatek nie proponuje nam żadnego nowego pomysłu na tę serię. Sprawa tyczy się nie tylko tematyki Fiedela, która potraktowana została jako element poboczny (kultowy motyw pojawia się w pełnej okazałości dopiero podczas napisów końcowych). Już kwestia bardzo uniwersalnego brzmienia kompozycji może budzić pewne obiekcje. Osadzanie akcji na znanych nam zimmerowskich ostinatach i perkusjach, kolejne cytaty z Incepcji i charakterystyczne anthemy… Ścieżka dźwiękowa oddycha Hollywoodem pełną piersią, podążając dokładnie tą samą drogą co widowisko Taylora – drogą popcornowej rozrywki. Ale jest w tym fast foodowym potworku kilka bardziej przemyślanych kwestii.



Cieszy fakt, że Balfe przynajmniej symbolicznie odniósł się w swojej muzyce do modnej w latach pierwszego Terminatora elektroniki. Początkowe sceny rozgrywające się w roku 1984, mimo bardzo nowocześnie skonstruowanej ilustracji, mają właśnie te subtelne stylistyczne smaczki. Gdy jednak zmieniamy czas i miejsce akcji, ścieżka dźwiękowa wkracza na doskonale znane nam tory hollywoodzkiego mainstreamu. Jest to również moment, kiedy partytura przestaje zwracać na siebie jakąkolwiek uwagę. Staje się pasywnym tłem, dzięki któremu filmowy montaż zyskuje dodatkowy argument w postaci konkretnej motoryki, a bohaterowie otrzymują umowne emocjonalne łatki. I tylko wprawione w boju ucho od czasu do czasu dosłyszy charakterystyczny, zmodulowany sygnał dźwiękowy z pierwszych Terminatorów. Znaczenie tych nawiązań pomniejsza filmowy miks, który rozprawia się ze ścieżką muzyczną dosyć brutalnie. Action score stawiany jest więc w roli metronomu, gdzie finezja w posługiwaniu się instrumentarium nie gra żadnej roli. Wygodne, prawda? Niemniej jednak pęd ku uniwersalizacji brzmienia nie rozgrzesza kompozytora z rezygnacji z charakterystycznych metalicznych uderzeń – tak żywo kojarzonych z tytułową postacią elektronicznego mordercy. Są one tu zastępowana tradycyjnymi kotłami lub samplami.



Niesłychane, ale najmocniejszą stroną nowego Terminatora jest… liryka. W jednym z wywiadów Balfe podkreślał, że zanim zabrał się za ilustrowanie Genisys sporo czasu poświęcił na rozmowy z reżyserem na temat nadziei i przeznaczenia. To właśnie te dwa motywy stały się osią wokół której obraca się zarówno film, jak i towarzysząca mu ścieżka dźwiękowa. Mając tak zarysowaną ścieżkę można było się pokusić o coś z jednej strony mocno związanego ze światem przedstawionym, z drugiej natomiast okrywającego całkiem nowe karty w historii. Niestety górę wziął temp track. Ci, którzy odrobili pracę domową ze znajomości epickich scorów Hansa Zimmera szybko wskażą punkt odniesienia, a jest nim wspomniana wyżej Incepcja oraz… Ostatni samuraj. A jakże! Temat cementujących się relacji między Sarą a Kaylem zdobiony jest melodią, która na wielu płaszczyznach przypomina przejmującą muzyczną wizytówkę Nathana Algrena. I jeżeli tylko przymkniemy oko na ten przejaw braku oryginalności, wtedy okazuje się, że liryka naprawdę działa w tym filmie! Muzyka Balfego po raz pierwszy zaczyna opowiadać jakąś historię i wynurzać się z tego monotonnego tła. Nie ma jednak na tyle śmiałości, by zawalczyć o sympatię widza w taki sposób, żeby po opuszczeniu sali kinowej nucił ją sobie pod nosem. Skoro więc muzyka Balfego prawdopodobnie spłynie po nas, jak woda po kaczce, to czy jest sens sięgać po soundtrack?


Będę konkretny. Nie. Wydany przez Skydance Productions album, to kiepska inwestycja, która będzie próbowała nam się odwdzięczyć wyświechtaną już, mainstreamową rozrywką. Ten swoistego rodzaju everysocre, McScore (jakkolwiek by to określić) ni grzeje, ni ziębi swoją treścią. Proponowane przez wydawców 70 minut ilustracji jest tak oczywiste na każdej płaszczyźnie swojego jestestwa, iż zaburza świadomość, że oto przed nami kolejna odsłona Terminatora. Fani serii będą więc mieli z tym soundtrackiem pod górkę. W przeciwieństwie do odbiorców, dla których produkty RCP są chlebem powszednim.



Odkładając na bok sprawę gatunkowej przynależności, trzeba przyznać, że Terminator Genisys nie schodzi poniżej pewnego technicznego poziomu. Hans Zimmer, który (przynajmniej teoretycznie) nadzorował powstawanie ścieżki dźwiękowej, zatroszczył się, by strona brzmieniowa nie przynosiła wstydu jego nazwisku. Jest więc intensywnie i nowocześnie, ale z ukłonem do tradycyjnej, hollywoodzkiej symfoniki. Mimo to ciężko wśród całej gamy poprawnie zaaranżowanych kawałków wyszczególnić jakieś highlighty, do których chciałoby się częściej powracać. Owszem, naszą uwagę przykuć mogą takie akcyjniaki, jak Alley Confrontation, Sarah Kicks Ass, a także trzy utwory ilustrujące finalną konfrontację: Judgment Day, Fight oraz Sacrifice. Niemniej zaraz po zakończeniu odsłuchu prawie zapominamy o ich istnieniu. Jedyne, co na pewno zapamiętamy, to zamykający album aranż tematu przewodniego Brada Fiedela. Ilekroć go słucham, a przyznam, że zdarzyło mi się już wielokrotnie, to za każdym razem nie mogę zrozumieć jednego. Czemu Balfe zrezygnował z najbardziej charakterystycznego momentu – wywołujących grozę metalicznych uderzeń? Te i inne przykłady pozwalają mi sądzić, że ścieżką dźwiękową do Terminator Genisys rządzi po prostu temp track.



Najbardziej uwypukla to liryka zanurzona głęboko w twórczości Hansa Zimmera. I nie ważne, czy mówimy tu o patetycznych frazach otwierających widowisko (Fate and Hope), czy sentymentalnych, smutnych w wymowie utworach, jak Sarah and Kayle. Muzyka Balfego jest jakby spoiwem łączącym relacje dwóch ludzkich postaci z maszyną. Okraszone wątkiem romantycznym dają sposobność do wyprowadzania wielu zaskakująco organicznych melodii, gdzie niekwestionowanym liderem wydają się być solowy fortepian i wiolonczela. Niestety ulegając presji gatunku, kompozytor wciska te piękne solówki na rytmiczny grunt smyczowo-elektonicznych ostinat. A stąd już niedaleko do cytowania podobnych w wymowie fraz z pierwszych Transformerów Jablonsky’ego. Utwory It’s Really Me, If You Leave Me Now, czy Family są tego doskonałym przykładem. Zresztą spora część ścieżki dźwiękowej w mniejszym lub większym stopniu odnosi się do jakichś wewnętrznych tarć między głównymi bohaterami. Wątek Johna Connora, gdzie ścierają się nadzieja z wielkim rozczarowaniem, wywarza kolejne emocjonalne furtki (It’s Really Me), które próbuje domknąć dopiero dramatyczny finał w utworze Guardianship.

Ocena tej pracy nie należy zatem do najłatwiejszych. Jeżeli bowiem wejdziemy tylko w strukturę filmu i zaczniemy analizować każdą jego płaszczyznę, wtedy okaże się, że kompozycja Lorne Balfe jest całkiem dobrze działającym tłem do podziwianych wydarzeń. No właśnie. Głownie tłem, bo angażowanie uwagi odbiorcy przychodzi tej ścieżce dźwiękowej z wielkim trudem. Z wielkim trudem odnajduje się również w bogatej spuściźnie serii. Zresztą kompozytor podkreślał w wywiadach, że jego celem nie było odtwarzanie wspaniałych prac Fiedela, ale stworzenie odnoszącej się do nich z szacunkiem, organicznej oprawy muzycznej. I jeżeli strona techniczna tej koncepcji nie pozostawia większych wątpliwości, to już jakość finalnego tworu może wywoływać burzliwe dyskusje. Mi osobiście nie do końca podszedł taki post-zimmerowski everyscore. Dlatego w mojej prywatnej klasyfikacji pięciu filmowych odsłon Terminatora, Genisys ląduje na szarym końcu.

Pozostałe recenzje soundtracków z serii:

  • Terminator
  • Terminator 2: Judgment Day
  • Terminator 3: Rise of the Machines
  • Terminator: Salvation
  • Terminator: Sarah Connor Chronicles (TV)
  • Terminator: Dark Fate
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze