Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Walter Murphy, Różni wykonawcy

Ted 2

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 30-07-2015 r.

W historii cudownie ożywionego pluszowego misia, któremu daleko do dziecięcej niewinności, zakochałem się już po pierwszym seansie. W moim entuzjazmie nie byłem bynajmniej odosobniony, co pokazały wyniki box office Teda. Mając więc złotą rybkę w akwarium, studio Universal dało twórcy tej kontrowersyjnej komedii wolną rękę w realizacji swoich wizji. Niestety kontynuacja filmu Setha MacFarlayne’a to lekkie rozczarowanie, które leży u podstaw rozmieniania się na drobne, trochę naciąganej historii i mało zaskakujących gagów. Podążanie tymi wydeptanymi już wcześniej ścieżkami ma prawo trafić w gust odbiorcy, aczkolwiek o bardziej kreatywnej rozrywce nie ma tu większej mowy. Opuszczając salę kinową dotarło więc do mnie, że o wiele lepiej bawiłem się oglądając pastisz kina westernwego, Milion sposobów jak zginąć na dzikim zachodzie, który w założeniach producentów miał być tylko nic nie znaczącym wybrykiem MacFarlayne’a. Wybrykiem dającym mu odetchnąć przed stworzeniem kolejnego komercyjnego hitu. Cóż, los bywa przewrotny.



Przywiązanie do schematów czuć również w oprawie muzycznej. Ta, zupełnie zresztą jak w przypadku pierwszego Teda, dzieli przestrzeń pomiędzy element ilustracyjny i piosenki, które wyśmienicie go uzupełniają. Do stworzenia oryginalnej oprawy muzycznej ponownie zatrudniony został Walter Murphy – kompozytor, który towarzyszy MacFarlayne’owi już od drugiego sezonu animowanego periodyku, Głowa rodziny. I to właśnie chemia panująca między tymi dwoma artystami jest nośnikiem klimatu – zarówno wszelkich telewizyjnych wspólnych projektów, jak i kinowych pełnometraży.



Recenzując ścieżkę dźwiękową do Teda byłem pełen podziwu tego klasycznego, osadzonego na gruncie kina familijnego, sposobu ilustrowania. Zresztą wielokrotnie stylistyka prac Murphy’ego determinowana była wyraźnymi wytycznymi reżysera mającego bardzo duże pojęcie o roli muzyki w filmie. Zarówno MacFarlane jak i Murphy doskonale zdawali sobie sprawę, że magia ich obrazu opiera się w głównej mierze na kontrapunktowym zderzaniu ze sobą wulgarnego, ordynarnego etosu bohatera z autentyczną baśniową otoczką. O ile zatem dialogi, kreacje aktorskie i sceneria miały prawo balansować na granicy groteski, to od ścieżki dźwiękowej można było wymagać wiernego podążania za gatunkiem, z którego wyrasta. I na szczęśćcie wszystko to znajduje swoje odzwierciedlenie w sequelu Teda. Ciepła liryka, polichromatyka brzmienia, zabawa dynamiką, technikami dźwiękonaśladowczymi i formami muzycznego wyrazu… To wszystko tutaj funkcjonuje, ale i nie bez znaczenia wydają się odwołania do klasyki gatunku. Niestety ponowne wejście w ten świat nie wyzwala w nowojorskim kompozytorze większego pokładu kreatywności. Partytura do kontynuacji Teda wydaje się bardzo przewidywalna – przyssana do założeń programowych pierwszego filmu i jakby odmierzona od linijki. Zupełnie zresztą jak film McFarlane’a. Dlatego też statystyczny odbiorca ma prawo przejść obok pracy Muphy’ego z niejaką obojętnością. Tym bardziej, że w porównaniu do popełnionej trzy lata wcześniej partytury, tej jest zdecydowanie mniej. Całe show kradną osadzone w standardach jazzowo-swingowych piosenki i wykorzystane zaocznie utwory – między innymi motyw Parku Jurajskiego wybrzmiewający w jednej ze scen.


(Nie)stety akurat ten fragment nie znalazł się na wydanym nakładem Back Lot Music albumie. Cyfrowy soundtrack nie grzeszy zresztą zbytnią wylewnością. Zgromadzony na niej 36-minutowy materiał wydaje się skromną konkurencją dla godzinnego płytowego doświadczenia z części pierwszej. Wyraźne braki notuje się na płaszczyźnie muzyki ilustracyjnej, której jest w filmie MacFarlane’a jak na lekarstwo. Mimo tego, szesnastominutowy wyciąg z „original score” nie stawia tej wirtualnej płyty na przegranej pozycji. Obok niego funkcjonują bowiem piosenki, dla których czasami warto jakby na siłę wysłuchać, co ma do powiedzenia Walter Murphy.



A do powiedzenia ma niewiele nowego. Rozpoczynający soundtrack The Wedding, to przypomnienie doskonale znanego nam tematu z pierwszego Teda, ubranego tutaj w piękny, weselny aranż. Familijno-przygodowy ton, w jakim zamkną swoją partyturę Walter Murphy jest bardzo williamsowski w swoich założeniach. Skojarzenia z Williamsem nasuwają się po wysłuchaniu nie tylko otwierającego soundtrack The Wedding, ale i Leaving for New York, czy zamykającego obraz Finale. Bardzo sympatyczne i urokliwe to fragmenty, choć nie niosące za sobą jakiejś większej treści. Błędem byłoby jednak twierdzić, że kompozytor spoczął na laurach. Największą ciekawostką soundtracku jest bowiem skomponowana i napisana na potrzeby filmu piosenka Mean Ol’ Moon. Poniekąd stanowi ona odpowiedź kompozytora na świetnie przyjętą wizytówkę z części pierwszej – Everybody Needs a Best Friend. I w przeciwieństwie do tamtej, Mean Ol’ Moon jest odmieniana przez więcej muzycznych przypadków. Mamy więc piękne smooth jazzowe wykonanie Norah Jones, swingowy instrumental pojawiający się pod koniec filmu i sympatyczny balladowy popis Amandy Sayfried. Romantyczna wymowa tego utworu świetnie sprawdza się jako nośnik rodzącego się uczucia między Samanthą a Johnem, choć z drugiej strony można ją traktować jako symbol oddania i wiecznej przyjaźni między Johnem, a tytułowym pluszakiem.



Motorem napędzającym rozrywkowy ton soundtracku są utwory osadzone w filmie przez samego MacFarlayne’a. Mamy więc długą musicalową czołówkę zdobioną swingowym Steppin’ Out With My Baby. Zarówno w filmie, jak i na soundtracku pojawia się również bluesowy klasyk Raya Charlesa, Mess Around. Najprzyjemniej zaskoczył mnie jednak wykorzystany fragment ścieżki dźwiękowej Alfreda Newmana do komedii Jak poślubić milionera. Zupełnym przeciwieństwem tych wrażeń jest natomiast idące z duchem czasu One Foot In Front of the Other, które w moim przekonaniu szpeci tylko ten oddychający klasyką soundtrack.



Wszystko to sprawia, że ścieżka dźwiękowa, jako całościowy produkt, na który składa się wiele elementów, mieni się niezwykła paletą stylistycznych i melodycznych barw – rzadko spotykanych we współczesnej muzyce filmowej. I jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko aspekt funkcjonalny, to wrażenia będą jak najbardziej pozytywne. Zarówno element ilustracyjny, jak i piosenki robią swoje, a i nie brakuje fragmentów, które skłonić mogą do sięgnięcia po soundtrack. Szkoda tylko, że w większej mierze będą to utwory lub piosenki zapożyczone z repertuaru innych twórców. I to właśnie one są osią wokół której obraca się uwaga słuchacza mierzącego się z albumem. Niestety takowy przegrywa w moim odczuciu ze ścieżką dźwiękowa do pierwszego Teda.

Inne recenzje z serii:

  • Ted
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze