Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Men In Black (Faceci w czerni)

(1997)
4,5
Oceń tytuł:
Jacek Lubiński | 21-08-2015 r.

Wbrew pozorom boom na komiksowe adaptacje sięga dalej, niż kolejne fazy Marvela. Pomijając animacje oraz solowe produkcje pokroju Supermana Richarda Donnera, kiczowatego Flasha Gordona czy totalną porażkę, jaką okazał się Kaczor Howard, rysowane kadry zaczęły podbijać Hollywood w latach 90., na fali burtonowskiej wizji Człeka-gacka. To właśnie dzięki niemu na celuloid przeniesiono po raz pierwszy m.in. Żółwie Ninja, Punishera, Dicka Tracy, Sędziego Dredda, Kapitana Amerykę, Lucky Luke’a, Człowieka-rakietę, przygody Cienia, Kruka, Maski, Tank Girl, Fantoma, Żylety, Spawna, Blade’a, a nawet… Fantastyczną Czwórkę. Większość z tych filmów okazała się jednak albo zwyczajnie słaba, albo też stanowiła jednorazowe sukcesy, których nigdy nie udało się, tudzież nie chciano powtórzyć. Sytuacja zmieniła się dopiero wraz z ekranizacją X-Menów, którzy godnie wprowadzili facetów w trykotach w XXI wiek.

Zanim to jednak nastąpiło, czarnym (dosłownie) koniem box office’u okazali się Men in Black Barry’ego Sonnenfelda. Historia wzięta ze stron nieistniejącego już Aircel Comics, już w momencie premiery należała do wspomnianego Marvela, lecz wtedy uważało się ją przede wszystkim za tryumf wytwórni Columbia oraz współproducenta, Stevena Spielberga. I gdyby nie Titanic Jamesa Camerona, to byłby to najbardziej dochodowy tytuł 1997 roku. Zresztą artystycznie duet Will Smith-Tommy Lee Jones także sobie poradził, co potwierdza nominacja do Złotego Globu za film oraz Oscar za najlepszą charakteryzację.

Do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej, oraz do Grammy nominowana była także muzyka Danny’ego Elfmana. Ostatecznie jednak zwyciężyły odpowiednio Goło i wesoło Anne Dudley oraz Angielski pacjent Gabriela Yareda. Był to swego rodzaju dowód na początek końca ery Człowieka-Elfa. Co prawda ten tytan kina jeszcze przez lata potrafił zaskoczyć, a i wciąż miał przed sobą wszak inne, słynne komiksowe fanfary (do Hulka i Spider-Mana). Ale na dobrą sprawę to właśnie Faceci w czerni pozostają dla artysty ostatnią tak charakterystyczną i pełną werwy blockbusterową ilustracją.

Inna sprawa, że te zalety objawiają się głównie w dwóch tematach głównych – Main i Closing Theme. To właśnie one – wraz z popularną piosenką Big Willa – stały się wizytówką filmu, tak dobrze scharakteryzowały czarno-białe duo w garniakach i nacechowały swoistym pazurem świat przedstawiony. To także główne highlighty albumu, które niemal perfekcyjnie podsumowują blisko dwie dekady kształtowania się elfmanowskiego, niepodrabialnego języka w kinie, jaki pod koniec lat 90. był u szczytu deskrypcyjnej ekspresji. W późniejszych latach – za wyjątkiem dalszej współpracy z Burtonem oraz paru ambitnych porażek, jak remake Planety Małp – twórca ten stał się bardziej wyciszony, a jego resume szybko zapełniło się mniej wymagającymi dźwiękowo, skromniejszymi projektami.

Już pierwsze takty przywołanych wyżej melodii są niczym podpis pod certyfikatem autentyczności. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, iż nuty zbyt mocno krzyczą Elfman! Elfman!, z miejsca przywołując na myśl kilka wcześniejszych, flagowych dlań kompozycji. MIB bez pardonu, ale też niezwykle zgrabnie kontynuuje rytm, brzmienie oraz szeroko pojętą poetykę, jaką znamy choćby z Mission:Impossible, Darkmana czy właśnie dwóch odsłon Batmana. Maestro jest jednak zbyt dobry, by bawić się w Hornera, zatem perfidnych kopii z własnej twórczości tu nie uświadczymy. Raczej bezustanną zabawę formą i pomysłami, które razem składają się na wyjątkowy styl artysty – tutaj, podobnie jak we wcześniejszym o rok Mars Attacks!, niekiedy popychany do ekstremum.

To, jak nieoryginalna w swej oryginalności jest to praca pokazują zarazem typowe dla Elfmana, rozbuchane pasaże na pełną orkiestrę, potężne basy i frapująca elektronika wepchnięta gdzieś pomiędzy, jak i momenty czysto liryczne. Co ciekawe, w przekroju krótkiego, bo niespełna 45-minutowego albumu ilościowo zdają się przeważać te drugie – nawet jeśli ostatecznie, przez wzgląd na krótki czas trwania większości utworów, to właśnie action i underscore dominują. Ten ostatni jest zresztą standardowo dziwaczny, pełny fascynujących detali, które bez kontekstu bywają irytujące w swej wymowie, lecz nieustannie ekscytujące, chociażby w swej konstrukcji.

Jednocześnie jest to dość chłodna ścieżka dźwiękowa. Emocje są tu jak najbardziej obecne, lecz poza ruchomym obrazem jej mroczny klimat – pozbawiony zarazem gotyckiego, ujmującego romantyzmu Człowieka-nietoperza i uderzający w zdecydowanie nowocześniejsze tony – oraz jednolita, nie zawsze przyjemna dla uszu natura mogą być problematyczne w odbiorze, zwłaszcza dla osób będących z kompozytorem na bakier.

Mimo wszystko sporo na soundtracku melodii, jakie może nie porywają z miejsca atrakcyjnością, lecz są na tyle epickie i ekstrawaganckie, iż przyciągają uwagę. Z drugiej strony takie momenty, jak Headquarters, The Suit oraz chóralne Orion’s Belt / Cat Stinger, to Elfman tyleż wyrazisty, pełen glorii nawet, co – być może przez wzgląd na ubiór tytułowych bohaterów – elegancki, wielce formalny. Fanom bardziej cudacznych rozwiązań mistrza może to sprawić zawód, ale na ekranie takie podejście się sprawdza, a i poza nim słucha się dobrze.

Na tym tle rozczarowuje trochę finał. Take Off / Crash oraz Finale są bezbłędne od strony technicznej, idealnie wpisują się też w mroczny dorobek Elfmana. Sęk w tym, że na danym etapie krążka, przyjęty kształt oraz struktura całej partytury zaczynają już lekko męczyć, a dane tematy ani nie oferują nic nowego, ani też nie są na tyle wymowne, by podkręcić jeszcze zainteresowanie odbiorcy (chórki na sam koniec Finale to zdecydowanie za mało).

Patrząc, a raczej słuchając z perspektywy dwóch następnych płyt spod znaku MIB, a także przez pryzmat reszty bogatej twórczości Daniela Roberta Elfmana, nie można nie docenić muzycznie części pierwszej uniwersum (wszak poza sequelami są jeszcze seriale animowane oraz kolejne zeszyty z dymkami). Po blisko 20 latach od premiery (!!!) Faceci w czerni nadal pozostają świeżą, ciekawą i na swój sposób odważną pracą, jaką bez wahania można polecić.

P.S. Columbia wydała również album piosenkowy, na którym znalazły się dwa fragmenty ilustracyjne – początkowy i końcowy – a także tytułowy przebój Willa Smitha, jaki ukazał się też na odrębnym singlu (oprócz niego w filmie usłyszeć można przez moment jeszcze The Promised Land Elvisa Presleya). W Niemczech ukazał się natomiast promocyjny radiowy presskit, zawierający dialogi z filmu, wywiady z twórcami oraz dwie ścieżki muzyczne (wszystkie okładki w kolejności powyżej).

Inne recenzje z serii:

  • Men In Black 2
  • Men In Black 3
  • Men In Black: International
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze