Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Joe Kraemer

Mission: Impossible – Rogue Nation

(2015)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 08-10-2015 r.

Wiele słów krytyki padało już pod adresem kinowych filmów spod znaku Mission: Impossible. Szczególnie dużo w kontekście drugiej i trzeciej odsłony tej serii. Niemniej jednak produkt flagowy Toma Cruisa zaczyna przeżywać ostatnio swój drugi renesans, czego przykładem jest potraktowany „lekką ręką” Ghost Protocol i równie przebojowy Rogue Nation. Właśnie zarzucenie pomostu pomiędzy współczesną konwencją „heist movie”, a iście bondowską charyzmą głównego bohatera, sprawiło, że seria zaczęła żyć nowym życiem, przyciągając do kin szerokie spektrum widzów. I wydaje się, że sukces finansowy piątej części zawdzięczać możemy niezwykle skutecznej współpracy producenta-aktora z reżyserem Christopherem McQuarrie, z którym zresztą bardzo dobrze dogadywał się już na planie Jacka Reachera. Skoro więc postanowiono sięgnąć po sprawdzone formuły, to obowiązkowo trzeba było również sprowadzić na pokład głównego sprawdzę suspensowego, oldschoolowego klimatu Reachera – Joe Kraemera.

Sformułowanie „oldschool” może przylgnąć do amerykańskiego kompozytora na dłużej. Szczególnie po tym, co zaprezentował nam w piątej odsłonie Mission: Impossible. Nawet poprzedzający go na kompozytorskim stanowisku Michael Giacchino wydawał się tylko nieśmiałym propagatorem spuścizny Schifrina. Przebrzmiałość trzeciego filmu i nadmierna polichromatyka Ghost protocol miały prawo wywoływać skrajne emocje. Takowe dzieliły słuchaczy na fascynatów oryginalnego warsztatu Giacchino i stanowczych oponentów dosyć topornych partytur Amerykanina. Można było przypuszczać, że zabierając na pokład Kraemera, filmowcy chcieli niejako stonować muzykę i być może (jak w przypadku Reachera) nadać jej nieco więcej anachronicznego wydźwięku. Cóż, jeżeli faktycznie takie postawiono sobie cele, to można śmiało powiedzieć, że zrealizowano je w stu procentach!



Już pierwsze minuty filmu nie pozostawiają wątpliwości, że pod względem muzycznym będzie to jeden wielki ukłon w kierunku serialowego oryginału Schifrina. Nie tylko pod względem tematycznym, ale i całej otoczki stylistycznej pozwalającej traktować Rogue Nation jako najbardziej wierną serialowemu oryginałowi ilustrację filmową. Co ciekawe nie stoi to w sprzeczności ze sferą wizualną, która w porównaniu do poprzednich części nie grzeszy przesadną dynamiką i teledyskowym montażem. Przed nami stawiane jest więc klasyczne, szpiegowskie kino, w którym niezwykle istotnym elementem narracji jest właśnie muzyka. Nie przerysowująca pewnych treści, jak to miało miejscu w przypadku prac Giacchino, ale wiernie oddająca filmowe nastroje.



Chyba nie ma sensu rozwodzić się nad siłą nośną samego tematu przewodniego. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że słyszane w Rogue Nation aranże nie brną ślepo w przesadne „urozmaicanie” treści. Kraemer postawił na prostotę i przyniosło to wymierne efekty – dokładnie jak w przypadku Jack Reachera. Bynajmniej nasza fascynacja ilustracją nie skończy się w momencie wybrzmienia ostatnich nut tej kultowej melodii. Wszystko, co składa się na szeroko pojętą muzyczną narracje zasługuje tutaj na duże uznanie. Oto bowiem Kraemer serwuje nam pedantycznie spójną, choć nie zawsze łatwą w odbiorze partyturę. Najlepiej przyswajalna jest oczywiście muzyczna akcja – świetnie rozpisana i bardzo często odwołująca się do rzeczonego tematu. Oczywiście nie brakuje trypowego, suspensowego grania, które stylistycznie niejako cofa nas w czasie o co najmniej cztery dekady. Na pewno elementem urozmaicającym ten cały tematyczno-stylistyczny „comeback” jest świetny moim zdaniem motyw głównego antagonisty – Solomona Lane’a. Melancholijna melodia ma bardzo duży potencjał dramaturgiczny, czego żywym przykładem jest pojawiająca się w obrazie iście „bondowska” fanfara. Wszystko to sprawia, że pod względem funkcjonalnym Mission: Impossible – Rogue Nation jest w moim odczuciu idealną odpowiedzią na wszystkie bolączki poprzednich odsłon filmowej serii.

Klarowna treść wsparta niewybredną estetyką ma również potencjał na wzbudzenie większego uznania wśród miłośników indywidualnych starć z muzyką filmową. Wydany nakładem La-La Land Records album soundtrackowy, mimo porażającej długości trwania, jest produktem raczej przystępnym. Owszem, wymagającym pewnej dozy skupienia, by wychwycić te wszystkie stylistyczne smaczki i nawiązania, ale niewątpliwie wartym kilkunastu dolarów nań wydanych. Pomocny wydaje się dobry układ albumu, który z jednej strony stara się zachować filmową chronologię, z drugiej natomiast nie stroni od suitowej prezentacji najbardziej znaczących tematów. Tutaj w sposób szczególny warto zwrócić uwagę na motyw Solomona – ex agenta walczącego z systemem. Zbudowana w formie crescenda, smutna melodia, z każdą chwilą nabiera większej dramaturgii, prowadząc nas do spektakularnej fanfary, po której następuje powolne wyciszenie. Nie bez przyczyny mamy tu tak wyraźne nawiązania do stylistyki muzycznych opraw Jamesa Bonda. Sam wątek „upadłego” agenta daje nam do zrozumienia, że kreowane przez tajne organizacje ludzkie maszyny do wykonywania zadań niemożliwych, to w gruncie rzeczy niebezpieczne narzędzie, która mogą się obrócić przeciwko swoim mocodawcom. Gniew, poczucie zdrady, a zarazem głęboko zakorzeniona wiara w moc i doniosłość swoich czynów – to wszystko składa się na wymowę nie tylko Solomen Lane, ale i wielu utworów odwołujących się do tego motywu.

Na drugim biegunie funkcjonuje doskonale znany nam motyw przewodni serii, do którego Kraemer przywiązał bardzo dużą wagę. Dowodem na to jest otwierający album The A400 ilustrujący zabawną scenę porwania ładunku ze startującego już samolotu. Kompozytor mistrzowsko nawarstwia napięcie, by w najbardziej adekwatnym momencie wystawić na świecznik skojarzoną z Ethanem Huntem fanfarę. Końcówka sceny prowadzi nas do czołówki, gdzie motyw zaprezentowany jest w pełnej krasie. Ale na tym nie koniec. Patetyczna melodia to istny fundament, na którym budowana jest solidna konstrukcja muzycznej akcji. Tej bardziej dynamicznej, towarzyszącej heroicznym wyczynom Hunta. I jeżeli o takowych mówimy, to warto w tym miejscu zatrzymać się nad trzema bardzo istotnymi fragmentami: sekwencją potyczki w operze (A Flight At The Opera), marokańskiego pościgu (Morocco Pursuit) i finalnej konfrontacji w spowitych mrokiem uliczkach Londynu (A Foggy Night In London). Co prawda ta pierwsza w większości ilustrowana jest diegetycznie – fragmentami opery – ale sama końcówka sceny stawia przed nami kilka spektakularnych aranży tematycznych. Natomiast pościg motocyklowy rozgrywający się w Maroku daje nam możliwość przypomnienia sobie fragmentów z bondowego Casino Royale. Kraemer sięga bowiem po analogiczne (jak w ilustracji pościgu na Madagaskarze) instrumenty perkusyjne, tworząc quasi-afrykańskie, rytmiczne struktury nakładane na mocno wyeksponowane dęciaki. Rola etniki, jak w przypadku Ghost Protocol, jest tutaj bardzo symboliczna. Zazwyczaj odnosząca się do panoramicznych ujęć miejsc toczącej się akcji, tudzież wspominanego wyżej Maroka oraz Kuby. Najbardziej klasyczna w wymowie jest natomiast ilustracja finalnej konfrontacji. Niestety wykazuje ona najmniej aranżacyjnej finezji, kładąc tym samym większy nacisk na dramaturgię.

Bez większych fajerwerków przemyka nam również suspensowi materiał, którego w Rogue Nation nie brakuje. Szpiegowska działalność głównych bohaterów ilustrowana jest bowiem charakterystycznym motywem, którego źródeł doszukiwać się możemy już w partyturze Lalo Schifrina. I choć od pamiętnego serialu minęły całe dziesięciolecia, to podjęte wówczas koncepcje tematyczne wydają się bardzo dobrze funkcjonować i w tak nowoczesnym filmie, jak piąte kinowe Mission: Impossible. Nie chcąc rozdrabniać się nad treścią soundtracku przytoczę tylko dwa przykłady: The A400 oraz The Torus, które w moim mniemaniu świetnie łączą tematykę przewodnią z motywem szpiegowskim.



Kraemer nie poprzestaje na odświeżaniu filmowych klasyków. Jako, że ważnym elementem fabuły jest próba zamachu w operze, dobrym pomysłem wydaje się ukierunkowanie liryki na zaprezentowane tam fragmenty Turandota autorstwa Pucciniego. Smutna melodia staje się spoiwem łączącym Ethana Hunta z piękną Ilsą Faust, przy czym świetnie wkomponowana jest w pozostałe elementy ilustracyjne. Wieńczący krążek Finale And Curtain Call, to świadectwo prawdziwości tych słów samo w sobie.



I cóż, wcale nie trzeba być ultrakreatywnym kompozytorem, by przywrócić chylącej się ku upadkowi muzycznej serii swój dawny blask. Joe Kraemer po raz kolejny udowadnia, że stara szkoła ilustrowania filmowej akcji jest najlepszym remedium na ustawicznie zalewającą nas symfoniczno-elektroniczną chałturę. Jeżeli w takim kierunku miałyby iść kolejne odsłony serii Mission: Impossible, to ja jestem na tak! Co zaś się tyczy samego albumu soundtrackowego… Mimo ogromu zgromadzonego na nim materiału jest to w moim odczuciu jedna z flagowych pozycji roku 2015. Polecam!

P.S. Tylko kupując tłoczoną wersję soundtracku wydaną przez La-Lę otrzymamy dwa bonusowe utwory – It’s Impossible oraz This Is The End, Mr. Hunt. Do wersji cyfrowej nie są one dołączone. Ale jako, że wspomniane tu bonusy nie wnoszą praktycznie żadnej wartości dodanej do treści kompozycji, dlatego też bez większego żalu można szturmować e-sklepy muzyczne.



Inne recenzje z serii:

  • Mission: Impossible
  • Mission: Impossible – Expanded Edition
  • Mission: Impossible II
  • Mission: Impossible III
  • Mission: Impossible – Ghost Protocol
  • Mission: Impossible – Fallout
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze