Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Mark McKenzie

Blizzard (Blizzard – latający renifer)

(2003)
-,-
Oceń tytuł:
Dominik Chomiczewski | 23-12-2015 r.

Kevin sam w domu Johna Williamsa, Polar Express Alana Silvestriego, czy Grinch – świąt nie będzie Jamesa Hornera to jedne z najbardziej cenionych ścieżek dźwiękowych ze świątecznych filmów. Choć każdy z tych twórców ma na koncie lepsze partytury, to jednak wracamy do nich nad wyraz często. Tego rodzaju score’y mają bowiem to do siebie, że wyróżnia je pewna specyfika brzmienia, która nieodparcie kojarzy nam się z jednym z najprzyjemniejszych okresów w roku, czyli Świętami Bożego Narodzenia. Co prawda wymieniłem dla przykładu tylko trzy prace, niemniej jednak takowych dzieł znajdziemy znacznie więcej, i to nie raz zasługujących na równie niemałą uwagę ze strony miłośników filmówki. Wystarczy przyjrzeć się chociażby filmowi Blizzard (Blizzard – latający renifer) z 2003 roku w reżyserii Levara Burtona.

Jest to familijna opowieść o 10-letniej Katie, pasjonatce jazdy na łyżwach. Jej ojciec traci jednak pracę, przez co cała rodzina musi się przenieść do innego miasta. Tym samym dziewczynka nie może się już spotykać ze swoim najlepszym kolegą, również zapalonym łyżwiarzem. Pewnego dnia zrozpaczonej Katie przychodzi z pomocą renifer Blizzard. Małolatka szybko odkrywa, że nie jest to zwykłe zwierzę. Blizzard posiada bowiem kilka magicznych umiejętności – potrafi latać, stawać się niewidzialnym, spoglądać w ludzkie serca, a także przemawiać głosem Whoopi Goldberg.

Muzykę do filmu Burtona skomponował Marc McKenzie. Twórca ten, choć pracuje głównie na rzecz telewizji oraz mało znanych produkcji kinowych, powinien być kojarzony przynajmniej przez pewne grono miłośników muzyki filmowej. Zasłużył się bowiem jako orkiestrator ostatnich partytur Jerry’ego Goldsmitha. Zresztą, to właśnie podczas pracy nad Star Trek: Nemesis otrzymał on propozycję zilustrowania Blizzarda – latającego renifera (co ciekawe, Burton zagrał w kilku filmach z serii Star Trek). Początkowo nie wiedział, co ma zrobić, terminy bowiem nagliły w obydwu przypadkach. Postanowił zatem zapytać o zdanie samego Goldsmitha. Ten bez chwili zastanowienia odparł, żeby McKenzie zabrał się za komponowanie muzyki do produkcji Burtona, a on sam postara sobie znaleźć inną osobę na jego miejsce. Tak też Amerykanin wkrótce przystąpił do pracy, a jej finalny efekt możemy podziwiać na krążku wydanym przez wytwórnię Intrada.

McKenzie, znany ze swojego tradycyjnego stylu, postawił na wykorzystanie dużego aparatu wykonawczego, zwłaszcza patrząc na względną niszowość produkcji Burtona. W tym celu udał się do Bratysławy, gdzie czekała na niego Filharmonia Słowacka, złożona z 80-osobowej orkiestry oraz 40-osobowego, żeńskiego chóru. Natomiast od strony czysto muzycznej Blizzard – latający renifer jawi się jako bardzo melodyjna partytura, nie wystrzegająca się wszelakich elementów kojarzonych ze świątecznymi produkcjami, takimi jak dzwonki, czelesty, czy wspomniane, anielskie chórki.

Cała ścieżka dźwiękowa jest zbudowana na kilku na tematach wiodących i kilku pobocznych. Aby nie przeciągać niniejszego tekstu w nieskończoność, przyjrzymy się przede wszystkim tym pierwszym. Liryczną, wzruszającą melodię otrzymała główna bohaterka, Katie. Na płycie usłyszymy ją wielokrotnie, w większości przypadków w nastrojowych, refleksyjnych aranżacjach, min. w pierwszej połowie Goodbye. Kolejny motyw możemy przypisać łyżwiarstwu. Muzyczne odzwierciedlenie pasji Katie znajdziemy np. w Katie Skates for Her Family, czy w przebojowym i pompatycznym Katie’s Program. Trzeci z zasadniczych tematów należy do Blizzarda. Melodia ta towarzyszy nam niemal w każdej scenie z udziałem tytułowego, latającego renifera, i również na płycie jest ona częstym gościem, by wspomnieć chociażby takie ścieżki, jak Welcome Blizzard i Flying.

Motyw Blizzarda McKenzie intonuje z początku w skromnych wariacjach, aby podczas sekwencji lotu Katie na Blizzardzie, pozwolić rozwinąć mu symfoniczno-chóralne skrzydła. Przypomina mi to bardzo podobny zabieg z E.T Johna Williamsa, gdzie słynny kompozytor również za pomocą stonowanych instrumentacji aranżował temat główny, celem przygotowania widza na podniosłą, pamiętną scenę latania, gdzie ów temat rozbrzmiał w pełnej okazałości. Trzeba przyznać, że w obydwu przypadkach zabieg ten dał doprawdy niezły efekt. Zresztą partyturze McKenzie nic nie można zarzucić jeśli chodzi o oddziaływanie w filmie. Dodaje mu bezapelacyjnie tak potrzebnego pierwiastka magii, czyli czegoś, co pozwala odbiorcy poczuć tę może nieco naiwną i prościutką, ale za to poruszającą i śliczną historię. Amerykanin zwraca także uwagę na symbiozę muzyki źródłowej z jego oryginalną ścieżką dźwiękową. W kilku początkowych sekwencjach jazdy na łyżwach, Burton podkłada klasyczne walce. Gdy dziewczynka coraz bardziej opanowuje tę sztukę, McKenzie zaczyna wprowadzać swoje tematy. Najpierw instynktownie aranżuje temat Katie na walc, co ma związek z poprzednimi tego rodzaju scenami, a następnie sięga po temat łyżwiarstwa, który osiąga apogeum we wspomnianym wcześniej Katie’s Program.

Zachowując obiektywizm, należałoby także wspomnieć o problemach tego albumu. Jak w prawie każdej, familijnej ścieżce dźwiękowej, trafiło na nią nieco komicznego, niezbyt frapującego mickey-mousingu (Skate Off, Moths Fly By). Pewne kontrowersje może budzić także ostatni utwór, Finale. Jest to bowiem nic innego, jak obcięte o początkową fanfarę Blizzard Suite. Zdecydowanie przeniesienie otwierającej album kompozycji na sam koniec, z jednoczesnym pozbyciem się Finale, byłoby lepszym posunięciem. Tym bardziej, że Blizzard Suite, trochę zbyt szybko odkrywa przed słuchaczem niemal wszystkie najlepsze karty z talii McKenziego.

Paradoksalnie, główną wadą tego score’u jest jednak to, co stanowi jego siłę. Amerykanin napisał bowiem muzykę bez wątpienia klasową, ale jednak, przynajmniej poniekąd, dość przewidywalną. Śliczne melodie i precyzyjne orkiestracje oraz wykonanie nie mogą przesłonić faktu, że recenzowana partytura nie łamie schematów znanych z innych „świątecznych”, czy też familijnych ścieżek dźwiękowych (nie licząc trochę niepasującego, choć relatywnie oryginalnego utworu Archimedes). McKenzie wykorzystuje w zasadzie wszystkie elementy dobrze znane z wielu wcześniejszych tego rodzaju score’ów. Inna sprawa, że za ich pomocą wyczarowuje doprawdy ładną i wzruszającą partyturę.

Bo taki właśnie jest soundtrack z Blizzarda – pełen słodkich, urokliwych melodii i emocjonalnych, choć też nie przesadnie dramatycznych uniesień. Jeśli chodzi o muzykę z „okołoświątecznego” kina familijnego, partytura McKenziego mogłaby posłużyć za wzorzec dla innych twórców. Znajdziemy tutaj dokładnie to, czego takowa ścieżka dźwiękowa by potrzebowała, czyli bogatą warstwę tematyczną, „zimowe” orkiestracje oraz nutkę finezji. Innymi słowy jest to score wprost idealny na świąteczny wieczór.

Najnowsze recenzje

Komentarze