Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Murray Gold

Doctor Who (sezon 8)

(2015)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 24-12-2015 r.

W każdej filmowej i telewizyjnej serii następuje taki okres, kiedy twórcy zaczynają się zastanawiać co dalej. I wtedy na arenę wydarzeń wkracza desperackie poszukiwanie nowych form… Potencjał współczesnej odsłony Doctora Who zaczął się powoli wyczerpywać już w siódmej serii. Świadczy o tym nie tylko sama jakość odcinków, ale i spadek widowni. Aktorzy zaczęli się wykręcać od obowiązków, więc postanowiono dokonać kolejnej transformacji głównego bohatera. Tym razem w rolę główną wcielić się miał Peter Capaldi – 55-letni brytyjski aktor o bardzo poważnych, ponurych wręcz rysach. Jakież to było odejście od tego młodego, energicznego wizerunku Doktora. Tytułowy bohater stał się poważny, zrzędliwy, jeszcze bardziej tajemniczy i uwikłany w filozoficzne rozterki. Zmieniła się również czołówka periodyku na jakby mechaniczną, surową – idealnie oddającą stosunek Doktora do ludzi. Muszę przyznać, że początki z tą postacią były dla mnie bardzo trudne. Oswojenie takiego indywiduum nie należało do najłatwiejszych zadań, ale połowa ósmej serii skróciła nieco ten dystans. Mimo tego w dalszym ciągu uważam, że mamy do czynienia raczej ze zmierzchem aniżeli drugim renesansem serialu.

Aż chciałoby się w tym momencie krzyknąć „no tak, ale jakaż mocarna i świetna jest muzyka!” Niestety także i tutaj daje się odczuć ducha rewolucji i to nie bagatelnej. Ilustracja tworzona od ponad ośmiu lat (na tamtą chwilę) przez jedną i tą samą osobę musiała się doczekać solidnego zmęczenia materiału. Murray Gold bardzo długo odwlekał ten moment, całkiem skutecznie zresztą mamiąc nas pięknymi aranżami znanych nam tematów oraz szczyptą eksperymentów. Porażał olbrzymią paletą barw dobranych na miarę wymowy danego odcinka, a jak doskonale wiemy, spektrum takowych jest naprawdę wielkie. Niemniej jednak już siódmy sezon zdradzał pierwsze oznaki znużenia tą formułą. I tutaj na szczęście producenci zdecydowali się na kolejną transformację bohatera. Czyż nie jest to doskonały pomysł, by namieszać nieco w strukturach oprawy muzycznej?

Aż tak daleko idących zmian nikt się nie spodziewał. Bardzo pretensjonalna, przeładowana elektroniką czołówka nie zwiastowała niczego dobrego. Kolejne fragmenty towarzyszące pierwszemu odcinkowi ósmej serii tylko potwierdził obawy – Murray Gold postanowił bardziej poeksperymentować z syntetycznym brzmieniem. Nie byle jakim, bo doskonale znanym nam chociażby z warsztatu Hansa Zimmera. Próba wejścia w miłościwie panujący nam mainstream nie skończyła się za dobrze. Czemu? Otóż w pewnym momencie partyturę zaczęła toczyć gangrena usilnego sprowadzania motoryki do oklepanej już formuły – smyczkowo-elektornicznego ostinata. Owszem, zdarzały się i bardziej teksturalne twory, surowe w formie i środkach muzycznego wykonania, ale nie mogłem opędzić się od wrażenia, że kompozytor na siłę stara się gonić standardy. Nawet kosztem indywidualnego, specyficznego, ale jakże szalenie atrakcyjnego podejścia do ilustracji.

Brytyjczyk majwyraźniej znużony podjętą formułą dosyć szybko zaczął wracać na sprawdzony już grunt. Okazją ku temu były odcinki osadzone na tle historycznym, bądź też nawiązujące w podtekście do epokowych wydarzeń. Nie bez znaczenia okazał się wątek szpiegowski, który przypomniał, jak bogata może być ścieżka dźwiękowa, gdy wyjdzie się spoza ciasnych ram standardów narzucanych przez RCP. I gdyby tylko finał sezonu nadążał muzycznie za wysokim poziomem narzuconym w poprzednich seriach, można by było powiedzieć, że kompozytor zbłądził, ale summa summarum próbował coś z tym zrobić. Niestety ostatnie sceny pozostawiają nas z pewnym niesmakiem i poczuciem, że muzyczna oprawa do Doctora Who wkroczyła na nieodwracalną ścieżkę zmian, które zjednają ten produkt z tysiącem podobnych, a mało znaczących słuchowisk.



I jak tu wzbudzić w sobie chęć do zasmakowania partytury Golda w oderwaniu od obrazu? No właśnie. Jest to bodajże jedyny sezon z omawianej tu franczyzny, względem którego po zakończeniu seansu nie miałem praktycznie żadnym muzycznych oczekiwań. Dlatego też informację, że Silva Screen wydaje soundrack składający się aż z trzech płyt przyjąłem jak swoistego rodzaju żart. Do śmiechu mi jednak nie było, kiedy faktycznie do ręki trafił obszerny album, gdzie dwa krążki przeznaczone były na ilustrację z dwunastu odcinków serialu, a ostatni na ścieżkę dźwiękową ze świątecznego specjału. Można więc powiedzieć, że wydawcy upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. Ale czy przysłużyło się to poprawie jakości proponowanego soundtracku? No nie do końca, bowiem z tego ponad trzygodzinnego słuchowiska niewiele wyniosłem naprawdę interesujących, godnych zachwytów utworów. No i ten początek…

Przy okazji kolejnej transformacji Doktora tradycyjnie już drobnej korekcie ulega również wygląd czołówki oraz naturalnie – muzyka. Tym razem Murray Gold, dostosowując się do „mechanicznego” designu wizualizacji, poszedł w bardzo elektroniczne formy muzycznego wyrazu. Tak bardzo, że proponowana przez niego aranżacja tematyczna brzmi niczym karykatura oryginału. Ale to nie koniec niespodzianek. Oto bowiem przed nami suita tematu nowego Doktora – siedmiominutowy utwór A Good Man? (Twelve’s Theme), który doskonale odrabia lekcję z zimmerowskich Mrocznych Rycerzów i Incepcji. I to nie tylko na płaszczyźnie melodycznej, ale i brzmieniowej, gdzie miks orkiestry i elektroniki odmierzany jest jakby od linijki.

Myli się jednak ten, kto już na tym wstępnym etapie imaginuje sobie potężną, wypełnioną zimmeryzmami kompozycję. Idąc konsekwentnie tym torem stracilibyśmy co prawda stylistyczny eklektyzm, ale na jego miejsce zyskalibyśmy chociażby przebojowy, bezkompromisowy ton partytury. W każdym razie wraz z zakończeniem rzeczonej suity zaczynamy powoli przemieszczać się w kierunku różnych, nie zawsze udanych eksperymentów kompozytora. Ścieżka dźwiękowa do inicjującego sezon Deep Breath jest tego najlepszym przykładem. Wkomponowanie odgłosu tykającego zegarka do elektronicznej w gruncie rzeczy ilustracjii było zabiegiem dosyć sugestywnym – skojarzeniem z mechanicznymi postaciami terroryzującymi dziewiętnastowieczny Londyn. Z treści partytury nie da się jednak wynieść nic konkretnego ponad kolejne zimmerowskie inspiracje. Jeżeli więc chcielibyśmy zasmakować całości w dwuminutowej pigułce, to najlepszym rozwiązaniem będzie sięgnięcie po utwór A Drink First. Ciekawostką jest natomiast temat tajemniczej kobiety o imieniu Missy – budowany na ambientowym, rozciągłym dźwięku z odwróconą w czasie wokalizą. Nie jest to bynajmniej stała formuła, bowiem aranże wykorzystane w końcówce serii zyskają już bardziej tradycyjne, orkiestrowe brzmienie. I nie chcąc zdradzać kontekstu tej melodii, powiem tylko tyle, że jest to jedyny motyw z ósmego sezonu, który kradnie uwagę odbiorcy.

Tematyka swoją drogą, ale warto również docenić pojedyncze utwory wybijające się z tej ilustracyjnej masy zalegającej na krążkach od Silvy. Nie jest ich wiele i raczej nie konkurują o laur największych highlightów Golda, ale w kontekście omawianej tu pracy dają jako taką satysfakcję z odsłuchu. Najlepszą przestrzenią na zaistnienie takowych było cofnięcie się do XII-wiecznej Brytanii, a dokładnie do lasu Sherwood, gdzie Doktor i jego towarzyszka Clara zmierzyli się z legendą Robin Hooda. Słuchając utworów takich, jak Old Fashioned Hero, Robin of Sherwood, czy też The Golden Arrow możemy poczuć się jak za starych dobrych czasów, kiedy Murray Gold podchodził do swoich ilustracyjnych powinności z większą werwą, bawiąc się symfonicznym brzmieniem, ale i odmieniając je przez wszystkie stylistyczne przypadki. Sporo „funu” dostarcza również ścieżka dźwiękowa do fantastycznego odcinka Time Heist. Szkoda tylko, że tak mało utworów akurat z tego epizodu znalazło się na krążku.

Nie zabrakło natomiast ciężkiego, mrocznego underscore. Funkcjonalnych walorów takich kawałków, jak Listen bądź Rupert Pink nie będę podważał, ale sens prezentowania ich na albumie soundtrackwoym stawiam pod wielkim znakiem zapytania. Tym bardziej, że drugi krążek wcale nie poprawia niezbyt dobrego wrażenia, jakie do tej pory nabyliśmy. Poza wspomnianym wyżej Time Heist i slapstickowym The Caretaker (jeden utwór z całego, dosyć fajnego odcinka!!) niewiele tu naprawdę mocarnych momentów. Ilustrację do Kill The Moon wypełnia bowiem bardziej thrillerowe granie dzielące przestrzeń z tematem głównego bohatera. Warto przeto wspomnieć, że suita słyszana na początku albumu jest zlepkiem fragmentów tworzonych na potrzeby tego właśnie epizodu. Wycieczka do kosmicznego Orient Ekspresu również nie wyzwala w kompozytorze większych pokładów kreatywności. Oprawa muzyczna wydaje się bardzo budżetowa i pozbawiona jakiejś charakterystycznej, ikonicznej melodii. Taka zachowawczość króluje właściwie do momentu, kiedy wchodzimy w materiał do dwuodcinkowego finału sezonu. Ale i tu nie ma co liczyć na fajerwerki. Paradoksalnie inicjatywę zaczyna przejmować liryka z tematem miłosnym Danny’ego i Clary na czele (The Song of Danny and Clara). No ale cóż to byłby za finał, gdyby zabrakło emocji – także i tych muzycznych. Ostatni odcinek serwuje nam zatem kilka podniosłych aranży tematycznych Doktora, wśród których wyszczególnić należy: opartą na ostinatach fanfarę A Good Man, An Incredible Liar oraz energetyczne (The Majestic Tale of) An Idiot With a Box. Cieszy fakt, że chociaż na koniec naszej przygody z oprawą muzyczną do ósmego sezonu niejako powracamy na sprawdzony, symfoniczno-rockowy grunt. Może niezbyt wymyślny technicznie, ale jakże pasujący do tego serialowego uniwersum.

Ale czy mając za sobą trudne co jak co dwie godziny odsłuchu, zdecydujemy się jeszcze na krótki romans z ilustracją do świątecznego specjału? Spoglądając wstecz i przypominając sobie, że to właśnie bożonarodzeniowe odcinki uwalniały w brytyjskim kompozytorze pokłady największej kreatywności, można śmiało zaryzykować. Tym bardziej, że czterdziestominutowy czas prezentacji zapowiada dobre, skrojone na miarę oczekiwań słuchowisko. Czy jest takim w rzeczywistości?

Po części tak. O ile bowiem świąteczna wymowa widowiska wymusiła na kompozytorze powrót do tradycyjnych, orkiestrowych brzmień, o tyle nie miał on chęci rezygnować z pewnych eksperymentów. Bardziej aniżeli zabawa formą razić może brak większej spójności w zakresie proponowanego materiału. Z jednej strony nie brakuje bowiem podniosłych fanfar kojarzonych z tytułową postacią, z drugiej natomiast dosyć często nie możemy się opędzić od tapeciarskiego, stricte funkcjonalnego grania. Ów przygnębiający ton środkowej części kompozycji studzi nasz zapał do dalszego odkrywania treści. Warto jednak przeczekać ciężkie momenty, gdyż ciepła, iście świąteczna końcówka zrekompensuje nasze pretensje. Z miękkim ciepłym graniem zapoznajemy się już co prawda na starcie partytury w uroczym walczyku 3 Perfectly Ordinary Roof People, ale podjęta tam idea znajduje swoje rozwinięcie dopiero w idyllicznych fragmentach: Clara’s Dream Christmas oraz The Doctor’s Dream Christmas. Świąteczną magię czuć również z krótkich, ale treściwych fragmentów akcji, wśród których na szczególną uwagę zasługuje patetyczne Believe In Santa. Troszkę bardziej powściągliwe, ale równie sympatyczne wydaje się Sleigh Ride. I tak oto w dobrym, nie pozbawionym podniosłości nastroju kończymy naszą przygodę z soundtrackiem do christmasowego odcinka Doktora. Warto szczególną uwagę zwrócić na ostatnią minutę Every Christmas Is Last Christmas, gdzie bodajże po raz pierwszy temat tytułowego bohatera ubiera tak dostojnie, autentyczne pod względem emocjonalnym, muzyczne szaty. Niestety paskudnie skonstruowany ostatni takt psuje ten nastrój.



Przyznam szczerze, że przebrnięcie przez to wydawnicze monstrum było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nie będę ściemniał. Wiele razy walczyłem z pokusą skrócenia tej męczarni, przeskoczenia do bardziej inwazyjnych momentów lub też zupełnej zmiany repertuaru. Dlaczego więc miałbym komukolwiek polecać to wydawnictwo? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Wiem tylko, że pozycja ta kierowana jest tylko i wyłącznie do najwytrwalszych i najwierniejszych fanów serialu / ścieżek dźwiękowych Golda. Jeżeli krzywa sprzedaży każdych kolejnych soundtracków do Doctora Who odzwierciedla ich artystyczny i merytoryczny poziom, to mam nadzieję, że wydawcy wyciągną wnioski i następnym razem uraczą nas jednopłytowym, ale bardziej atrakcyjnym słuchowiskiem.

Inne recenzje z serii:

  • Doctor Who (sezon 1 i 2)
  • Doctor Who (sezon 3)
  • Doctor Who (sezon 4)
  • Doctor Who (sezon 5)
  • Doctor Who (sezon 6)
  • Doctor Who (sezon 7)
  • Doctor Who (sezon 8)
  • Doctor Who (sezon 11)
  • Doctor Who (sezon 12)
  • Doctor Who: Series 4 – The Specials
  • Doctor Who: A Christmas Carol
  • Doctor Who: The Day of the Doctor & The Time of the Doctor
  • Doctor Who: The Doctor, The Widow and the Wardrobe & The Snowmen
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze